Takie zdanie usłyszałem niedawno w czasie rozmowy o polityce i przyznam, że mnie zmroziło. Ta opinia nie jest odosobniona. W bulgoczącej zupie informacji, ideologii i społecznego niezadowolenia pływa więcej takich kąsków. Nie uświadczysz już dyskusji, zamiast pojęć i argumentów mamy hasła i krzyki.
4 czerwca minęło 26 lat od pierwszych po latach realnego socjalizmu wolnych wyborów w Polsce. Rocznica nieokrągła i jako taka zepchnięta na peryferia zainteresowania. Z jednej strony słusznie, bo czego jak czego, ale rocznic, martyrologii i pomników mamy pod dostatkiem. Z drugiej strony o obecnym politycznym przetasowaniu już mówi się jako o nadchodzącym po latach pseudowolności wyzwoleniu spod jarzma.
Pamiętam ten dzień i atmosferę radosnego oczekiwania, która wisiała w powietrzu i udzielała się wszystkim. Dla mnie ten czas był wyjątkowy i niezwykły. Miałem 15 lat i miałem właśnie zdawać egzaminy do liceum. Biegałem na korepetycje z matematyki i angielskiego, czułem się taki dorosły. Czuć było świeży powiew. Na szczękowych straganach można już było kupić owoce, słodzone napoje, słodycze i tureckie swetry. Z przegrywanych dziesiątki razy kaset wideo oglądaliśmy amerykańskie filmy. Szło nowe. Wszyscy jak zwykle udawali wszechwiedzących ekspertów od wszystkiego. Szczególnie w pamięć wbiła mi się pewna telewizyjna sonda, podczas której dziennikarz pytał polityków o przewidywaną długość nadchodzącej transformacji. Jeden hiperoptymista twierdził, że już za trzy miesiące Polska osiągnie pułap krajów zachodnich, drugi, że może to potrwać nawet 25 lat. Przyznam, że oszołomiony młodością, czerwcem i smakiem napoju Kiwi wybrałem uwierzyć w wersję pierwszą. Żaden z pytanych nie przewidział, że ćwierć wieku później, aby wygrać wybory, porówna się wolną Polskę do tej szarej biednej krainy z okresu realnego socjalizmu. I że niektórzy to kupią.
Wszystkim, którzy zapomnieli, jak wyglądała kiedyś Polska i życie w niej, polecam otwartą niedawno w Muzeum Polskim w Ameryce wystawę „Between the lines, Poland. Na marginesie... Polska 1974–1990”. Na czarno-białych fotografiach Stanisława Kulawiaka i Grupy Twórczej SEM, wśród nich obecnego fotoreportera „Chicago Tribune” Zbigniewa Bzdaka, widać życie codzienne Polaków w socjalistycznej Polsce.
Do muzeum pojechałem celowo w dzień powszedni, wczesnym popołudniem. Chciałem być sam na sam z tymi zdjęciami, szukałem wrażeń, ukłuć wspomnień, drgnień pamięci. Nie zawiodłem się. Wystawa, która czasowo poświęcona jest okresowi mojego dzieciństwa, przywołała obrazy, zapachy, smaki i emocje.
Zacznę od słynnej już kolejki, czyli wijącej się wkoło muzealnej sali instalacji fotograficznej Zbigniewa Bzdaka, przedstawiającej naturalnej wielkości ludzi stojących w kolejce do sklepu. Ich czarno-białość jest znamienna, bo choć świat czarno-biały nie był, to moje wspomnienia są jakby wyblakłe, wyprane z kolorów. Pamiętam, jak moja córka kilka lat temu zapytała, dlaczego na starych zdjęciach nie ma kolorów. Zażartowałem, że tak wyglądał wtedy świat.
W podobnej, tylko kilkakrotnie dłuższej kolejce staliśmy z ojcem do tarnowskiego kina „Marzenie”. Po dziewięciu chyba godzinach kupiliśmy bilety na „Powrót Jedi”, na seans za dwa tygodnie. Staliśmy zmarznięci w tej czarno-białej kolejce po kawałek amerykańskiego koloru. Po dotknięcie innego świata. Te dotknięcia były bezcenne. Na „Powrocie Jedi” byłem sześć razy, mój kolega z klasy – 17.
Na innym zdjęciu, moim zdaniem jednym z najlepszych na tej wystawie, chłopiec chwali się motorynką firmy Romet, pierwszokomunijnym prezentem. Zdjęcie jest czarno-białe, ale wiem, że motorynka była czerwona. Tego odcienia nie sposób zapomnieć. Chłopiec ma wyraz twarzy, którego po tym dniu nie miał już nigdy. Motorynka uczyniła z niego przecież króla osiedla i była przedmiotem zazdrości i pożądania wszystkich chłopaków. Ja miałem rower – błękitnego pelikana.
Na innym zdjęciu widać grupkę chłopaków, na oko ośmioletnich, bawiących się na osiedlu obok spychacza. Pamiętam nasze zabawy w wykopach i na budowach, budowanie szałasów, wyścigi na rowerach, wiszenie na trzepaku. Nie mieliśmy tabletów ani smartfonów, może zegarki z melodyjką i kalkulatorem. Zagryzaliśmy rabarbar i marzyliśmy, żeby na jeden dzień znaleźć się na zapleczu Pewexu. Mieliśmy strupy na kolanach i spodnie w paski. Graliśmy w kapsle i w dołeczki na pieniądze – taka podwórkowa wersja pstrykanego minigolfa. Nie pamiętam, żebyśmy się nudzili.
Dla nas dzieciaków ery transformacji realny socjalizm (bo komunizmu nie udało się przecież w Polsce zbudować) to najlepszy czas. Pierwsze przyjaźnie i miłości, pierwsze rozczarowania i złamane serca. I ta nadzieja, że będzie lepiej, którą wspólnie czuliśmy 26 lat temu. Nie myśleliśmy wtedy o emigracji, nie wiedzieliśmy co to umowy śmieciowe i kredyty we frankach. Wolność miała smak bananów, mandarynek i „Lodów na patyku”.
Warto zobaczyć wystawę w Muzeum Polskim w Chicago. Żeby jak ja na chwilę, bez żalu, ale z rozrzewnieniem wrócić do wspomnień, ale i po to, by docenić zmiany, jakie zaszły. Mamy wolne wybory, społeczeństwo zaraz zmieni dzięki nim władzę w kraju. Nie ma cenzury. Półki uginają się od towarów. Można wyjechać za granicę i wrócić. Są banany. I jest Polska, drogi Panie Marudo.
Grzegorz Dziedzic
Na zdjęciu: Wystawa zdjęć Stanisława Kulawiaka w MPA fot.Dariusz Lachowski
Reklama