Wdałem się ostatnio z kumplem w dyskusję, zresztą zupełnie niepotrzebnie, o tym, czy Polacy na emigracji powinni brać udział w wyborach rozgrywających się w ich ojczystym kraju. Temat jest szczególnie aktualny wobec drugiej tury wyborów prezydenckich nad Wisłą. Mój rozmówca argumentował, że Polonia ma wręcz obowiązek stawienia się przy urnach, z czym ja się kompletnie nie zgadzam.
Technicznie rzecz biorąc, obowiązku głosowania nikt oczywiście nie ma, gdyż udział w wyborach jest całkowicie dobrowolny i jest prywatną decyzją każdego wyborcy. Doskonale jednak rozumiem, że mojemu dyskutantowi chodziło o nieco inną interpretację słowa „obowiązek”, zgodnie z którą udział w wyborach winien być raczej aktem patriotyzmu, a nie wynikiem administracyjnego nakazu.
Uważam, że wszystko zależy od tego, jakiego rodzaju emigrantem ktoś jest, a są w sumie trzy ogólne grupy polonijnej diaspory. Znikomą mniejszość stanowią ludzie, którzy nie tylko zdecydowali się na emigrację, ale również formalnie zrzekli się polskiego obywatelstwa. W ich przypadku sprawa jest prosta, gdyż w polskich wyborach nie mają prawa uczestniczyć. Jednak nawet w tej grupie pojawiają się czasami dziwne postawy, a przykładem może być znany podróżnik Wojciech Cejrowski, który zrzekł się wprawdzie polskiego obywatelstwa i mieszka w Ekwadorze, ale angażuje się w polityczną propagandę dotyczącą walki o prezydencki fotel nad Wisłą. Może sobie oczywiście agitować jak chce, ale jest to zjawisko tak samo kuriozalne, jak moje ewentualne zaangażowanie się w ekwadorskie wybory prezydenckie, do czego na pewno nigdy nie dojdzie.
Drugą grupę polonijną stanowią wszyscy ci, którzy żyją wprawdzie na emigracji, ale traktują ten stan rzeczy jako coś tymczasowego i noszą się z zamiarem powrotu do kraju za parę miesięcy lub kilka lat. W ich przypadku udział w wyborach, które bądź co bądź determinują w znacznej mierze przyszłość Polski, jest jak najbardziej zrozumiały. Istnieje w tym przypadku prosty związek między oddanym głosem a tym, do jakiego kraju ludzie ci wrócą, jakie tendencje polityczne będą w nim dominować itd.
Istnieje jednak również trzecia grupa, do której należę także ja. Moim zdaniem, jeśli ktoś wyjeżdża z kraju i zakłada z góry, że nigdy do niego nie wróci jako stały mieszkaniec, w pewnym sensie wyrzeka się wpływu na to, kto tam rządzi, w jaki sposób i jakie to może przynieść konsekwencje. Dlaczego miałbym w jakikolwiek, nawet nikły sposób decydować o tym, czy wygra pan Duda, czy też może pan Komorowski, skoro ich wybór nie ma i nie będzie miał absolutnie żadnego wpływu na moje dalsze życie? Owszem, prawo do oddania głosu posiadam, gdyż jestem podwójnym obywatelem, ale z niego celowo nie skorzystam. Zresztą z tych samych przyczyn od momentu emigracji nigdy nie brałem udziału w żadnych poprzednich polskich wyborach. Po uzyskaniu w USA azylu politycznego, ale jeszcze przed upadkiem komuny, możliwość taka w ogóle nie wchodziła w rachubę. Później jednak, gdy Polska odzyskała wolność, a ja przyjąłem amerykańskie obywatelstwo, doszedłem do wniosku, że decyzje na temat kształtu politycznego kraju już do mnie nie należą i nigdy nie będą więcej należeć.
Każdy emigrant ma prawo do podejmowania własnych decyzji w tych kwestiach, a ja absolutnie nikogo do niczego nie namawiam w taki czy inny sposób. Nie mogę jednak pominąć faktu, że w internecie pełno jest dyskusji o tym, czy Polacy na dożywotniej emigracji powinni głosować. Często głosy z samej Polski sprowadzają się do prostego hasła – „skoro wyjechałeś na stałe, to się nie wtrącaj”. No i się nie wtrącę.
Andrzej Heyduk
fot. Tomasz Gzell/EPA
Reklama