„Nielegalni imigranci nie mają prawa tu mieszkać”. Taką opinię wygłosił w ostatnich dniach republikański kandydat na prezydenta senator Marco Rubio. To w sumie niewielkie zaskoczenie, ponieważ na prawej stronie sceny politycznej trwa licytacja, kto twardziej i ostrzej wypowie się w kwestii nielegalnej imigracji. Ale wystąpienie senatora z Florydy, do niedawna zwolennika umiarkowanej reformy systemu imigracyjnego, każe postawić pytanie – co czeka miliony nieudokumentowanych, jeśli w listopadzie przyszłego roku wybory do Białego Domu wygra republikanin?
Senator Rubio, który sam jest pochodzenia latynoskiego, uchodził w swoim ugrupowaniu za imigracyjnego „gołębia”. W Kongresie rozmawiał z demokratami na temat możliwości wypracowania popieranego przez obie partie projektu, obejmującego między innymi program legalizacyjny dla sporej części spośród 11 milionów nielegalnych imigrantów. Ambicja wzięcia udziału w wyścigu o prezydenturę zweryfikowała to stanowisko. W czasie niedawnej dyskusji podczas National Review Institute's Ideas Summit w Waszyngtonie senator Rubio wyraźnie zaczął negować prawo nielegalnych imigrantów do pozostawania w USA. „Nigdzie na świecie nie istnieje prawo do nielegalnego imigrowania” – tłumaczył, wręcz odbierając swoim interlokutorom prawo do zabierania głosu w tej sprawie. Jego zdaniem jakiekolwiek rozmowy na temat stworzenia „ścieżki do obywatelstwa” będzie można rozpocząć po spełnieniu dwóch podstawowych warunków: zmodernizowaniu systemu imigracyjnego oraz zabezpieczeniu i uszczelnieniu granic. „Jeśli by do tego doszło, [nielegalni imigranci] mogliby liczyć na odpowiednik tymczasowych pracowniczych wiz nieimigracyjnych i przebywać na nich przez dłuższy czas. Dopiero po jego upływie będą mogli ubiegać się o stały pobyt, ale musiałoby się to odbyć za pośrednictwem zmodernizowanego systemu legalniej imigracji” – tłumaczył Rubio.
Zwroty w podejściu senatora z Florydy do kwestii imigracji obnażają paradoks amerykańskiej sceny politycznej, związany z systemem prawyborczym. W praktyce dla zwycięskiego kandydata oznacza to konieczność poprowadzenia dwóch zupełnie odmiennych kampanii. Aby uzyskać partyjną nominację w wyborach prezydenckich, polityk musi zdobyć poparcie konserwatywnego, prawicowego elektoratu, nastawionego najczęściej niechętnie do imigrantów. To wymaga licytowania się z innymi, kto jest najbardziej na prawo, co doskonale widać w rozpoczynającej się właśnie kampanii. Z drugiej jednak strony, po zwycięstwie w prawyborach zachodzi konieczność zmiany politycznych frontów. Często bardzo radykalnej. O zwycięstwie w wyścigu o Biały Dom decyduje bowiem wyborca umiarkowany, często wahający się między kandydatami obu partii. Wtedy przychodzi czas na łagodzenie stanowisk. Na cieplejsze obietnice republikanów w sprawie imigracji trzeba będzie poczekać kilka dobrych miesięcy. Na razie jednak trzeba powalczyć o głosy twardego elektoratu. To właśnie dlatego senator z Florydy dołączył także do licznego grona krytyków rozporządzeń wykonawczych prezydenta Baracka Obamy, które mogłyby ochronić przed deportacją nawet 5 milionów osób. Jego zdaniem tego rodzaju programy są jedynie magnesem przyciągającym do USA kolejnych nielegalnych imigrantów. Przypomnijmy, że o legalności tych dekretów ma rozstrzygnąć sąd.
Senator Rubio nie przestał być jednak republikańskim „gołębiem”. Inni kandydaci tej partii prześcigają się bowiem w zajmowaniu jak najtwardszego stanowiska w tej sprawie. Faworyt GOP, gubernator Wisconsin Scott Walker, znany do tej pory z umiarkowanego podejścia, zaskoczył wszystkim nagłym zaostrzeniem stanowiska. Tak ostrym, że nawet część republikańskich członków Kongresu wyraziła swoje zdziwienie. Walker oświadczył, że oczekuje, iż nieudokumentowani powrócą do krajów swojego pochodzenia, choć nie wyjaśnił dokładnie, w jaki sposób można by było osiągnąć taki cel. Natomiast system legalnej imigracji miałby być dodatkowo oparty na ocenie aktualnej sytuacji gospodarczej. „Priorytetem powinni stać się amerykańscy pracownicy i wysokość amerykańskich płac. Kiedy rynek pracy jest trudny, ostatnią rzeczą, jaka jest potrzebna, jest zalewanie rynku pracy nowymi pracownikami, podczas gdy inni są bezrobotni, a płace są niskie” – argumentował podczas spotkania z potencjalnymi wyborcami. Potencjalnymi, bo Walker formalnie nie zgłosił jeszcze swojej kandydatury.
Jeszcze ostrzejsze stanowisko w sprawie imigrantów zajęli republikańscy kandydaci (np. Ben Carson, czy sen. Rand Paul), którzy w trakcie wyłaniania zwycięzcy w procesie prawyborczym odegrają raczej marginalną rolę. Ale stwardniał także inny z faworytów do Białego Domu, były gubernator Florydy Jeb Bush, uważany za zwolennika umiarkowanych reform systemu. W ubiegłym tygodniu nie zostawił jednak suchej nitki na rozporządzeniach imigracyjnych Obamy, deklarując wycofanie się z programu DACA, pozwalającego na odroczenie deportacji młodych ludzi wwiezionych nielegalnie jako dzieci do Stanów Zjednoczonych.
Po drugiej stronie politycznej barykady demokratka Hillary Clinton tymczasem obiecuje do woli. W tym tygodniu w Las Vegas zapowiedziała, że będzie walczyć o prawa dla nielegalnych imigrantów, nawet przy nieprzyjaznej postawie Kongresu. Zapowiedziała, że ma zamiar rozszerzyć program DACA (Deferred Action for Childhood Arrivals) tak, aby mogli z niego korzystać także rodzice dzieci, które wwieziono do USA nielegalnie. Oczywiście – jak większość demokratów – wspiera także projekty szerokiej reformy imigracyjnej, pozwalające na zalegalizowanie pobytu milionów nowo przybyłych. Wie, że gra o wysoką stawkę. Chodzi tu o głosy latynoskiej mniejszości, bez której trudno sobie wyobrazić zwycięstwo w wyborach w 2016 roku.
Republikański kandydat, po zdobyciu partyjnej nominacji, na pewno zostanie więc zmuszony do złagodzenia antyimigracyjnej retoryki, jeśli będzie chciał myśleć o końcowym zwycięstwie. Reformę imigracyjną ze ścieżką do obywatelstwa wspiera bowiem nie tylko spora część elektoratu, ale także pracodawcy, którzy tradycyjnie wspierają Partię Republikańską.
Jolanta Telega
[email protected]
Reklama