Dziesięć tysięcy osób to tyle, ile mieszka w Starym Sączu. Tylu Polaków zarejestrowało się w Chicago do wyborów prezydenckich. Z Polonii, której liczebność w Chicago zgodnie z popularnym przekonaniem stawia się zaraz za populacją Warszawy, to wynik porażająco mizerny. Dlaczego tak mało osób zdecydowało się oddać swój głos na przyszłą głowę państwa polskiego i – jak twierdzą komentatorzy – zadecydować o rozkładzie politycznych sił na najbliższe lata?
Powodów jest kilka. Przede wszystkim – jesteśmy społeczeństwem skrajnie nieaktywnym politycznie. Hołdujemy zasadzie: „Wszystko o nas bez nas”, ta z kolei ma swoją genezę w nieufności do instytucji, urzędów i samego państwa. Nad powodami owej apatii głowią się socjologowie, politologowie i inni „-ogowie”. Jest owa nieufność podobno wynikiem zaborów, okupacji, komunizmu, czyli czasów uciemiężenia Polaków przez system. Takie uciemiężenie w teraźniejszej polskiej rzeczywistości próbują nam wmówić kandydaci pozornie poważni, a ich bicie w wyzwoleńcze tarabany trafia na podatny grunt lęku, społecznej frustracji i paranoicznej skłonności do przyjmowania teorii spiskowych jako prawd objawionych. 25 lat wolności to, jak się okazuje, wciąż za krótko na wykształcenie ogólnej postawy, w której wolne wybory są szanowanym i powszechnie używanym przywilejem.
Nie bez znaczenia jest poziom wykształcenia Polonii, który jest – co tu owijać w bawełnę – średni. Wiadomo, że ludzie lepiej wykształceni chodzą na wybory częściej, są także mniej podatni na demagogię kandydatów występujących z pomysłami państwowości niedemokratycznej, robienia bałaganu w imię czynienia porządku i puszczania ideologicznych bąków w ramach przewietrzania stęchlizny.
Rzadziej do urn chce się pofatygować ludziom młodym, a to z powodu zaspania, a to z powodu młodzieńczej polaryzacji przekonań, oscylującej pomiędzy: „Szkoda iść, bo i tak nic się nie zmieni” po „Jestem tak fajny, że poradzę sobie w każdej politycznej roszadzie”.
Całkiem prawdopodobne jest społeczne zmęczenie materiału, jak to określił mój przyjaciel: „Tyle razy głosowałem, a zawsze wybrali jakiegoś buca”. Coś w tym jest. Wiara w moc pojedynczego głosu dorównuje wierze w wyborcze deklaracje kandydatów.
Powody naszej wyborczej anemii można by mnożyć. Jednym z głównych jest chroniczny brak poczucia wspólnoty w skrajnie zindywidualizowanym, a przy tym skonfliktowanym i nieufnym polskim, a także polonijnym społeczeństwie. Nie dorośliśmy do wspólnoty, zatrzymując się na poziomie narodu. A jak słusznie pisał Leszek Kołakowski” „demokracja nie jest dla narodów, a dla wspólnot”. Wspólnota i naród to pojęcie używane przez Polaków zamiennie i w sposób wysoce bezrefleksyjny. Tymczasem jest to zwykły populizm i poklepywanie się po plecach, zachwycamy się narodem, a wspólnotowość leży. Poza tym patriotyczne capstrzyki mamy już zaliczone, dopiero co obchodziliśmy w Chicago smoleńsko-katyńską rocznicę, zaraz potem pospolite patriotyczne oburzenie wywołała głuptacka wypowiedź dyrektora FBI, a tydzień temu po Dearborn przeszła dość udana polska parada. Patriotyzmu mamy zatem po dziurki w nosie, kto by się przejmował obywatelskością.
Mógłbym kontynuować to ponure gdybanie i szukać dziury w całym, podejmując skazaną na porażkę i grożącą chrapliwym hejtem próbę analizy zjawiska naszego polonijnego wyborczego marazmu. Jest to jednak pomysł donkichotowski i nie do wykonania w pięć tysięcy znaków. Zrobię więc to, co wychodzi mi najlepiej, i skoncentruję się na sobie.
Nie będę głosował ani na Komorowskiego, ani tym bardziej na Dudę. Mojego głosu nie dostanie Kukiz z Korwinem ani pani Ogórek. I nie dlatego, że mam w tym dniu ambitny plan zasiania maciejki i dokończenia budowy murku wokół klombu z różami. Nie głosowałbym nawet, gdyby konsulat przysłał mi do domu polski paszport, z którego wyrobieniem zwlekam kilkanaście lat. W polskich wyborach nie biorę bowiem udziału świadomie i z premedytacją. Uważam, że żyjąc na stałe w Stanach, płacąc miejscowe podatki, korzystając z tutejszych świadczeń i budując swój Polish American Dream – powinienem skupić się na uczestniczeniu w amerykańskim, a nie polskim życiu publicznym. Nie jest ważne, że mając podwójne obywatelstwo, mam do głosowania w polskich wyborach prawo. Doceniam, ale przez grzeczność nie skorzystam. Uważam to po prostu za niesmaczny pomysł. To jak zmienianie pilotem do telewizora programów u sąsiada po drugiej stronie ulicy albo wysyłanie do Polski paczek z anyżowymi żelkami w przeświadczeniu, że adresat podskoczy z radości. Skoro wybrałem życie na emigracji, dokonuję samoamputacji moich wyborczych praw i rezygnuję z demiurgicznej roli wpływania na życie ludzi w kraju, który mój jest już tylko nominalnie. Nie roszczę sobie pretensji do generowania zmian w Polsce, jeśli kiedyś zacznę, moim pierwszym krokiem będzie zakup powrotnego biletu na samolot.
Patrząc na polonijne niezaangażowanie mam wrażenie, że Polonia w lwiej większości ten pogląd podziela. Choć może być i tak, że z powodu rozpoczęcia sezonu grillowego do wyborów pójdziemy następnym razem, może gdy zorganizują je jesienią.
Grzegorz Dziedzic
Na zdjęciu: rydwan Kongresu Polonii Amerykańskiej Wydziału Stanowego Illinois podczas tegorocznej polonijnej Parady Konstytucji 3 Maja
fot.Artur Partyka
Reklama