Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
sobota, 28 września 2024 16:30
Reklama KD Market
Reklama

Zwiastuny cyrku

Gdybym pewnego dnia chciał się zatrudnić w jakimś zakładzie jako fryzjer, mojemu przyszłemu pracodawcy zapewne nie chwaliłbym się tym, że nigdy w życiu nikomu nie ścinałem włosów i nie mam absolutnie żadnych kwalifikacji fryzjerskich. Mimo to coraz więcej osób, którym marzy się przeprowadzka do Białego Domu, zaczyna operować prostym sloganem – „ja nie jestem politykiem”. Ma to być rzekomo atut, a nie wada. Niebycie politykiem ma stanowić szczególnie atrakcyjną kwalifikację człowieka, który chce rządzić państwem. Ponadto deklaracja o tym, że ktoś nie jest politykiem, niesie ze sobą dość pożądaną ostatnio niechęć do zawodu, którego przedstawiciele darzeni są przez naród mikroskopijnym szacunkiem.

Jest jednak pewien problem. W historii USA niemal wszyscy dotychczasowi przywódcy kraju wywodzili się z tzw. klasy politycznej i przed zwycięstwem w wyborach prezydenckich pełnili jakieś inne urzędy wybieralne. Innymi słowy, jak w przypadku każdej innej posady, mieli jakieś doświadczenie. Są wprawdzie pewne zajęcia, które nie wymagają żadnych kwalifikacji, np. kopanie rowów lub przekładanie w biurze papierów z jednej kupy na drugą, ale do zadań tego rodzaju z pewnością nie należy stanie na czele rządu USA, walczenie z terrorystami, radzeniem sobie z Putinem itd.

Ostatnio w szranki wyborcze stanęła była szefowa koncernu Hewlett-Packard, Carly Fiorina, która chwali się – a jakże – tym, że dotychczas nigdy polityką się nie zajmowała. Mówi prawdę. W jej biografii nie ma żadnych politycznych fajerwerków, za to tkwi tam fakt, iż w latach 1999–2005 pozwalniała z HP tysiące ludzi i omal nie doprowadziła do krachu firmy, ale na szczęście została w porę zwolniona. Pani Fiorina powiedziała ostatnio, że „ojcowie Ameryki nigdy nie chcieli stworzenia w kraju profesjonalnej klasy politycznej”. Jest to wierutna bzdura, a została wygłoszona tylko po to, by przekonać potencjalnych wyborców, iż brak doświadczenia politycznego Fioriny przemawia na jej korzyść. Owszem, na samym początku istnienia Stanów Zjednoczonych klasy takiej nie było, ale bardzo szybko się pojawiła, a potem zdarzały się tylko bardzo nieliczne wyjątki, jeśli chodzi o prezydentów. Przykładowo Dwight Eisenhower został prezydentem, mimo że wcześniej przez całe życie był żołnierzem (i to jakim!), ale było to możliwe tylko w kontekście właśnie zakończonej II wojny światowej. Pani Fiorina nie ma niestety żadnej wojny lub kariery wojskowej na podorędziu, a zatem jej sytuacja jest zdecydowanie odmienna.

Innym kandydatem na prezydenta, który zarzeka się nieustannie, że nie ma nic wspólnego z politykami, jest neurochirurg Ben Carson. W jego jednak przypadku brak politycznego doświadczenia nie jest jedynym problemem. W swoim czasie Carson stwierdził, że Obamacare to najgorsza rzecz, jaka przydarzyła się Ameryce od czasów niewolnictwa i że prezydent Barack Obama zdradza symptomy właściwe psychopatom. Uważa też, że współczesne społeczeństwo amerykańskie przypomina „nazistowskie Niemcy”. Na szczęście ów socjalistyczny psychopata z Kenii, Barack, już nie może więcej kandydować, a zatem Carson stoi przed zadaniem stworzenia równie ambitnego portretu nowych wrogów, na czele z Hillary Clinton.

Cyrk, jakim zwykle prędzej czy później stają się amerykańskie wybory prezydenckie, tym razem zapowiada się szczególnie apetycznie. O ile po stronie demokratycznej na razie jest nieco nudno, bo Hillary nie ma jeszcze mocnych przeciwników, wśród republikanów zaczyna być wesoło, by nie powiedzieć komicznie. A to ledwie początek.

Andrzej Heyduk

Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama