Według Słownika języka polskiego PWN asymilacja to „przystosowanie się do życia w obcej grupie przez przejęcie jej kultury i przyswojenie sobie cech właściwych tej grupie”. Oto historia mojej asymilacji.
Na dobre przyjechałam do Ameryki w 2001 roku. Tuż po studiach, świeżo upieczona pani socjolog z dyplomem Uniwersytetu Jagiellońskiego, bez żadnych możliwości znalezienia ciekawej i satysfakcjonującej pracy w pięknym, choć hermetycznym dla przyjezdnych, Krakowie. Decyzja o wyjeździe na stałe, jak pewnie dla wielu z nas, Polonusów, nie była specjalnie trudna. Perspektywa powrotu do małomiasteczkowego życia u mamy na Pomorzu nie była kusząca w najmniejszym stopniu, a nie zanosiło się na to, że w Krakowie będę mogła się utrzymać, choćbym nawet dostała tę pracę w wypożyczalni wideo, o którą starało się około 700 osób takich samych jak ja.
Przyjechałam z jedną walizką, ale miałam dobry start, mąż był tu już od kilku miesięcy, miał oldsmobila na chodzie, ofert pracy dla nianiek „na początek” było w bród, i byłam prawie „legalna” – miałam numer social security i realistyczny plan na wyrobienie zielonej karty w ciągu następnych kilku lat. Żyć nie umierać! W ciągu tygodnia pracowałam u amerykańskiej rodziny z czwórką dzieci, w ciągu miesiąca wynajęliśmy pierwsze samodzielnie utrzymywane mieszkanie i zaczęliśmy się zadomawiać i rozglądać. Na początku, jak prawie każdy kto tu ląduje, zaliczyliśmy program obowiązkowy: śródmieście z Sears Tower i sztucznymi ogniami pod fontanną, Field Museum z Sue, Blackhawks i parę rockowych koncertów, i oczywiście zaznajomienie się z amerykańską rozrywką numer jeden w Woodfield Mall.
Później podjęliśmy próbę stworzenia sytuacji podobnej do tej, którą opuściliśmy w Polsce. Praca męża wśród Polaków na kontraktorce stworzyła okazję zaprzyjaźnienia się z grupą interesujących ludzi, spędzania czasu w środowisku trochę podobnym do tego, które zostawiliśmy w Krakowie, a przede wszystkim do uniknięcia tego, co nas trochę przerażało: szukania dróg przystosowania się do nowego społeczeństwa. Owszem, nauczyliśmy się grillować, używać „small talk”, rozmawiając o pogodzie i psach z przygodnie napotkanymi i prawie zawsze przyjaznymi Amerykanami, poznaliśmy zwyczaje i zasady, bez których skuteczne funkcjonowanie byłoby niemożliwe. Zaczęliśmy używać chicagowskiego slangu, jeżdżąc po hajłejach, biorąc szałer i psiocząc na tikety za złe parkowanie. Zapisaliśmy dziecko do polskiej szkoły i wtedy zaczęła się tak naprawdę nasza przygoda z Polonią.
Po prawie piętnastu latach tu, w Stanach, doszłam do następujących wniosków: bycie prawowitą częścią społeczności polskiej na obczyźnie wymaga spełnienia kilku warunków. Po pierwsze należy być wierzącym i praktykującym katolikiem, co również oznacza posyłanie dzieci do polskiej szkoły. Po drugie powinno się pracować w jednym z kilku wybranych zawodów: dla kobiet sprzątanie i nianiowanie, dla mężczyzn: kontraktorka, opcjonalnie dla obojga płci – fabryka. Po trzecie: swojskie schabowe, ziemniaczki, brzuszek, święcone jajka i wódeczka, tudzież, z amerykańska, whisky. Po czwarte: polska telewizja i delikatesy.
Moja rodzina nie jest religijna, co oznacza że – choć niektórzy wierzą w siłę wyższą, a wszyscy mają duchowe przeżycia – nie wpisujemy się w katolickość Polonii. Wydaje mi się czasem, że choć w Polsce nasz krąg przyjaciół opierał się głównie na osobach areligijnych i było ich mnóstwo, tu do Ameryki przyjechali tylko katolicy. Czy to możliwe? Zdaję sobie sprawę, że wrażenie jednolitości religijnej polskiego środowiska jest wzmacniane przez fakt, że jest to dla nas dość prosty sposób na zachowanie tożsamości. Chodzenie do kościoła i zachowywanie tradycji świątecznych to komfort i dom. To ojczyzna i rodzina. To także cecha wyróżniająca nas od innych, sprawiająca, że możemy utrzymać polskość, choćby tylko przez dwa pokolenia.
Po latach pracy w wyżej wymienionych zawodach oboje z mężem powiedzieliśmy dość, poszliśmy do szkoły i zmieniliśmy stan rzeczy. Od sześciu lat pracuję wśród Amerykanów i jestem szczęśliwsza, bo mój zawód ma wiele wspólnego z tym wyuczonym w Polsce. W trosce o zdrowie fizyczne i psychiczne zrezygnowaliśmy z mięsa, alkoholu i innych używek, biegamy, tańczymy, rowerujemy. Zrezygnowaliśmy również z pijącego towarzystwa, a może to oni nie chcą z nami spędzać sobotnich wieczorów, bo nie pasujemy.
Pomalutku wszystkie elementy mojej polonijnej polskości się wykruszyły. Asymilacja z Ameryką nie mogła się dla mnie odbyć bez pozbycia się ciężaru stereotypu. Musiałam się pożegnać ze starym, odważyć na zmiany, wykonać kilka przemyślanych manewrów i podjąć trudne decyzje. I chyba w ten sposób bardziej pasuję do mojego wyobrażenia o Ameryce jako miejscu, gdzie każdy może się urządzić tak, jak chce. Poprzez moje własne wybory skutecznie wyrwałam się z polonijnego utknięcia i coraz bardziej się asymiluję. I cieszy mnie to każdego dnia.
Nie chcę być Amerykanką. Za głęboko w sercu siedzą Mieszko I, Religa i Waglewscy. Ale trochę się przesunęli i zrobili miejsce dla nowych bohaterów. Nie postrzegam wyjazdu z ojczyzny jako straty i nie tęsknię zbyt często. Moje życie jest bogatsze i ciekawsze, bo czuję się częścią dwóch kultur. Czego całej Polonii serdecznie życzę.
Karolina Kozakiewicz
Autorka jest z wykształcenia socjologiem, na co dzień pracuje jako terapeutka uzależnień w amerykańskim ośrodku odwykowym na przedmieściach Chicago
fot.Ewa Malcher
Reklama