Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 15 listopada 2024 04:47
Reklama KD Market

A u nas biją Murzynów

Niechęć do czarnoskórych mieszkańców Ameryki od lat rośnie i jak pryszcz wystaje spod pudru politycznej poprawności. Wśród szeryfów trwa „otwarty sezon na Murzyna”, a do wykroczeń karanych rozstrzelaniem dołączyło bieganie na widok stróża prawa. Dla wielu Polaków Murzyn to wciąż synonim słów „leń”, „bandzior” i „degenerat”.

Nóż mi się w kieszeni otwiera, gdy słyszę ociekające pogardą słowa moich rodaków: „małpy”, „czarnuchy”, „zwierzęta” jako komentarze do baltimorskich zamieszek. To smutne, ale generalizowania i bezrefleksyjnego powtarzania rasistowskich kawałków uczymy się jednocześnie z podstawową terminologią budowlaną i odmianą słowa „hajłej”. Nasza specjalność to pierogi, gołąbki i ciężka praca – nie rasizm, a jednak antymurzyńskość wychodzi z wielu Polaków jakoś tak automatycznie. Trochę tłumaczy nas odreagowanie w ten sposób własnych emigranckich frustracji i pomysł, wedle którego „będę wyższy, gdy stanę komuś na głowie”. Nadają się do tego Meksykanie, bo w obiegowej polonijnej opinii są analfabetami mieszkającymi po 30 w jednym pokoju. Problem z nimi jest taki, że są z reguły dość pracowici, rodzinni i są katolikami. Nadawaliby się Hindusi, bo mają jeszcze cięższy niż my akcent, a ich przyrządzanie posiłków to deklaracja zapachowa na całą klatkę schodową. Problem jest taki, że nie chcemy aby pluli nam do kawy, zresztą często zwracamy się do nich per „panie doktorze”. Czarni nadają się do podkreślania naszej rasowej i etnicznej wyższości jak nikt. Są przecież w naszej świadomości przeciwieństwem Polaka: są u siebie, są czarni, nie grają w piłkę nożną, nie są przesadnie pracowici i nie wiedzą, czy Polska to miasto czy kontynent, bo tej wiedzy do niczego nie potrzebują. Polonijna rasowa niechęć jest zbudowana na przekonaniu, jakoby Afroamerykanie żyli wyłącznie z należących im się z racji koloru skóry niekończących się zasiłków, na które my, ciężko pracujący, musimy harować. Tymczasem system socjalny obejmuje pomocą wszystkich potrzebujących, a popularność „link card” wśród Polonii jest tajemnicą poliszynela.

Moje zdanie o czarnych mieszkańcach Chicago nie odbiegało zbytnio od „średniej belmontowej”, a na dobre utrwaliło się podczas remontowego epizodu, jaki miałem przyjemność zaliczyć na tak zwanym "murzynowie" gdzieś zaraz po zapadnięciu w mój amerykański sen. Pracowaliśmy w sercu getta, na rogach stali handlarze narkotyków z psami bojowymi, prostytutki przychodziły zapytać, czy przypadkiem nie czujemy się samotni. Około południa z nor wychodzili przypominający żywe trupy narkomani o poszarzałych twarzach i z obłędem w oczach skanowali rzeczywistość w poszukiwaniu jakichkolwiek dających się spieniężyć fantów. Drugiego dnia pracy autochtoni okradli naszego vana, choć zostawiliśmy tam tylko jedną starą piłę. Wezwaliśmy policję. Na zgłoszenie przyjechało dwóch wąsatych spoconych białych grubasów, którzy o mieszkańcach dzielnicy, której „bronią i służą” nie wypowiadali się inaczej niż „pieprzone zwierzęta”. Na początku zaskoczył mnie ten brak politycznej poprawności, ale w lot zrozumiałem, że łączy nas niepisane porozumienie białej skóry, w myśl którego wolno nam odmawiać bliźniemu człowieczeństwa i odzierać go z godności dlatego, że jest czarny. Coś mnie tknęło.

Moje rasowe uprzedzenia trwałyby do dziś, na policyjne morderstwa i rasowe profilowanie wzruszałbym ramionami, gdybym nie zaliczył zawodowego epizodu w jednym z największych ośrodków leczenia uzależnień w Chicago. Tam spotkałem ludzi z getta – ofiary narkotyków, alkoholu, ale przede wszystkim systemu, w którym zamknął ich biały człowiek. Zrozumiałem, że młodociani członkowie gangów to kolejne stracone pokolenie. To ludzie, którzy swój lęk manifestują agresją, a frustrację i bezsilność kanalizują w nienawiści – do swoich pobratymców, do białych, Latynosów, do wszystkich. Najbardziej jednak nienawidzą siebie samych i koloru swojej skóry. Wiedzą o tym producenci preparatów wybielających i prostownic do włosów. Białe jest dla czarnych piękne, pożądane. Im ciemniejsza karnacja, tym niższa pozycja społeczna. Wiedzą o tym producenci zabawek – czarne dzieci wybierają do zabawy białe lalki, ponieważ te ciemne przypominają im je same – ludzi, których nikt nie lubi, nie potrzebuje, nie zatrudni, nie chce mieć za sąsiada. Owszem, Ameryka to kraj równych szans, w którym indywidualny sukces zależy od samozaparcia i włożonej w dążenie do celu pracy. Tak mówi teoria amerykańskiego snu, choć dla większości Afroamerykanów codzienność to raczej amerykański koszmar. Ciężko wygrać wyścig, jeśli startuje się z ostatniej pozycji.

Siła państwa nie mierzy się miarą jego opresyjności, raczej umiejętnością rozwiązywania społecznych kryzysów i dbałością o obywateli. Wprowadzenie wojska w Baltimore na chwilę zatrzyma wyjący z bezsilnej wściekłości tłum. Aż do następnej ofiary białych policjantów, którym na widok Murzyna agresja bucha uszami. Do następnego zastrzelonego, uduszonego, z połamanym w czasie aresztowania kręgosłupem. Chodzą marsze, padają okrzyki, czasem lecą kamienie. W rzeczywistości ani prezydent, ani politycy, ani sami afroamerykańscy liderzy – nikt nie ma pomysłu na poprawę losu czarnoskórych, a bredzą jedynie o „aktywizacji czarnoskórej społeczności”. Obama słusznie zauważył, że pojawiające się ostatnio w mediach filmy z zabójstwami Murzynów nie świadczą o zwiększeniu się liczby takich wydarzeń, a jedynie o powszechnej dostępności urządzeń je rejestrujących. Rzeczywiście, w Ameryce rasizm od dawna ma się świetnie, a my powielając stereotypy i przekazując je naszym dzieciom, jesteśmy za ten stan współodpowiedzialni.

Grzegorz Dziedzic

Na zdjęciu: Protestujący na ulicach Baltimore fot.John Taggart/EPA
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama