Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 15 listopada 2024 04:49
Reklama KD Market

Pociąg do Białego Domu



Z jednej strony Ted Cruz, Rand Paul i Marco Rubio, z drugiej Hillary Clinton – w wyścigu do Białego Domu pojawia się coraz więcej chętnych. A to zaledwie początek, bo wśród republikanów dopiero zaczęli się ujawniać pierwsi harcownicy.

Wśród demokratów zdecydowaną faworytką do partyjnej nominacji jest Hillary Clinton. Teoretycznie ma dwóch groźnych rywali – urzędującego wiceprezydenta Joe Bidena oraz byłego gubernatora Maryland Martina O’Malleya. Żaden z nich nie powinien jednak zagrozić byłej pierwszej damie. Wiceprezydent Biden jest za mało „prezydencki”, aby móc liczyć na wybór, między innymi z powodu niezliczonej liczby gaf i lapsusów słownych. O O’Malleyu po prostu mało kto słyszał. Żeby wywalczyć partyjną nominację w większości stanów, trzeba być bardziej rozpoznawalnym.

Inaczej jest po prawej stronie, gdzie panować będzie znaczny ścisk. Na razie oficjalny akces zgłosiło trzech kandydatów: libertarianin i gorący zwolennik reformy systemu podatkowego sen. Rand Paul, konserwatysta sen. Ted Cruze oraz najbardziej umiarkowany z całej trójki – senator z Florydy Marco Rubio. Żaden z nich – zastrzeżmy od razu – nie ma większych szans na to, że w listopadzie przyszłego roku zmierzy się w bezpośrednim starciu w Hillary Clinton. Pierwsi dwaj uwzględniają w swoim programie zbyt małą liczbę potencjalnych zwolenników, aby marzyć o końcowym zwycięstwie. Dla sen. Rubio z kolei jest to dopiero pierwsza przymiarka do urzędu prezydenckiego i jego udział w kampanii jest rodzajem rozpoznania terenu. Przed politykiem z Florydy wielu analityków roztacza świetlane perspektywy, w tym możliwość zostania w przyszłości pierwszym prezydentem USA latynoskiego pochodzenia, ale warto pamiętać, że sen. Rubio mocno naraził się swoim ziomkom, wycofując swoje poparcie dla wprowadzenia kompleksowej reformy imigracyjnej z programem legalizacyjnym dla nieudokumentowanych.

Po prawej stronie do prezydenckiego pociągu oficjalnie nie wskoczyli jeszcze faworyci. Za najpoważniejszego z nich uważa się gubernatora Wisconsin Scotta Walkera. Niemal w tym samym rzędzie wymienia się byłego gubernatora Florydy Jeba Busha, kolejnego członka politycznej dynastii. Swój akces do wyścigu o nominację Partii Republikańskiej mogą zgłosić także gubernator New Jersey Chris Christie i były gubernator Arkansas Mike Huckabee. W odwodzie jest jeszcze kobieta – była szefowa technologicznego giganta Hewlett-Packard.

W uszach wielu republikanów wciąż pobrzmiewa słynne 11 przykazanie byłego prezydenta Rolanda Reagana: „Nie mówi niczego złego o żadnym republikaninie”"



Ten tłok po prawej stronie sceny politycznej oraz brak konkurencji po lewej niesie ze sobą dość poważne konsekwencje wynikające ze specyfiki amerykańskiego systemu politycznego. Aby dostać się do Białego Domu, trzeba w USA najpierw w procesie prawyborów zdobyć poparcie przedstawicieli własnej partii i dopiero potem starać się o zwycięstwo w wyborach powszechnych. A to często wymaga poprowadzenia zupełnie różnych kampanii. Pierwszy proces – prawyborów – wymusza na kandydatach radykalizację poglądów i akcentowanie przywiązania do tradycyjnych wartości wiązanych bądź z republikanami, bądź demokratami. Drugi – podczas ogólnej kampanii – to przede wszystkim walka o głosy umiarkowanych i niezdecydowanych wyborców i to przede wszystkim w kilku kluczowych stanach (swing states), które przesądzają o końcowym wyniku wyścigu o Biały Dom.

Zachodzi więc obawa, że jeśli wśród republikanów nie dojdzie do szybkich rozstrzygnięć, będą oni wyniszczać się wzajemnie w dyskusjach, kto jest najwierniejszy wartościom GOP, podczas gdy Hillary Clinton skupi się na pozyskiwaniu poparcia kluczowej części elektoratu. Że tak będzie, może świadczyć początek kampanii byłej pierwszej damy, która zrezygnowała z prywatnych samolotów i helikopterów i zaczęła jeździć furgonetką po stanie Iowa, przekonując do siebie zwykłych wyborców.

Z drugiej strony gwarancja nominacji może zaszkodzić Hillary Clinton, która w 2008 roku przegrała prawybory z sen. Barackiem Obamą między innymi przez grzech pychy i arogancji. Tę kartę – oderwania od rzeczywistości i problemów zwykłego wyborcy jej przeciwnicy będą konsekwentnie rozgrywać przez najbliższe miesiące.

Nic więc dziwnego, że republikańscy kandydaci nie czekali ani minuty z atakiem na Hillary Clinton. To bez wątpienia mniej ryzykowna strategia niż atakowanie partyjnych konkurentów we wstępnej fazie kampanii. Tym bardziej, że w uszach wielu republikanów wciąż pobrzmiewa słynne 11 przykazanie byłego prezydenta Rolanda Reagana: „Nie mówi niczego złego o żadnym republikaninie”.

Libertarianin Rand Paul poszedł nawet dalej – jego spot wideo z krytyką byłej pierwszej damy pokazał się w internecie na kilka godzin przed oficjalnym ogłoszeniem rozpoczęcia kampanii przez Hillary Clinton. Jak się można było spodziewać, Clinton została w nim przedstawiona jako symbol tego co najgorsze w machinie Waszyngtonu – z arogancją władzy, korupcją i zamiataniem problemów pod dywan. Sen. Paul zarzuca demokratce m.in. hipokryzję, przypominając, że prowadzona przez nią fundacja Clintonów przyjmowała pieniądze od rządów krajów, w których nagminnie łamane są prawa kobiet.

„Hillary Clinton symbolizuje politykę przeszłości, która zawiodła. Wiemy, że jej prezydentura nie byłaby specjalnie inna od Obamy” – mówił z kolei inny pretendent do republikańskiej nominacji, senator Ted Cruz. Scott Walker zaatakował tweetami, przypominającymi, że Hillary Clinton jest częścią waszyngtońskiego establishmentu. Jeb Bush z kolei określił debiut Hillary jako jedynie początek wielkiej akcji gromadzenia funduszy. Zabrzmiała w tym pewna nuta niepokoju, bo o zwycięstwie w listopadzie 2016 roku mogą zadecydować także pieniądze, a Hillary Clinton ze swoimi koneksjami może uzbierać ponad miliard dolarów.

Na razie Hillary Clinton wygrywa we wstępnych sondażach z każdym z republikańskich rywali. Trzeba jednak pamiętać, że większość z kandydatów (może poza „dynastycznym” Jebem Bushem) nie jest dobrze znana wyborcom poza swoimi macierzystymi stanami. Liderzy notowań na pewno będą się zmieniać, choć nie zmieni się wielki podział dzielący politycznie i ideologicznie Amerykę niemal na pół – tę konserwatywną i liberalną. Do wyborów zostało jeszcze półtora roku, a już zrobiło się bardzo ciekawie.

Jolanta Telega

[email protected]

Zdjęcia: EPA

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama