Mogłem napisać felieton o czymkolwiek innym, a wybrałem Smoleńsk. Wbrew instynktowi samozachowawczemu, który podpowiada, żeby z wszystkich tematów ten właśnie ominąć. Nie dlatego, że moim ulubionym zajęciem jest dostawać po głowie. Dlatego, że katastrofa smoleńska jest również moją tragedią.
Nie piszę tego felietonu z powodu nośności tematu ani skuszony potencjalną ilością kliknięć na stronę internetową gazety. Nie piszę go, wbrew opinii niektórych krzykaczy, za moskiewskie pieniądze ani pod dyktando smutnego pana z jakiegoś tam resortu. Piszę go z wewnętrznej potrzeby, bo wyrażanie emocji towarzyszących traumie jest podobno najskuteczniejszym sposobem wychodzenia z niej.
Dwa momenty w moim życiu pamiętam w sposób niezwykle wyraźny: kiedy w telewizji zobaczyłem płonące nowojorskie wieże i drugi – kiedy obudził mnie SMS od mojego kolegi Darka: „Prezydent Lech Kaczyński z małżonką zginęli w katastrofie lotniczej”. Poczułem zastrzyk adrenaliny, a w gardle uformowała mi się błyskawicznie twarda kula. Zwyczajnie po ludzku odebrało mi mowę. Tak jak milionom Polaków – tym w Polsce i tym rozsianym po świecie.
Dzisiaj, w piątą rocznicą tej tragedii znowu mam gulę w gardle. Mam w sobie, podobnie jak wielu rodaków złość i żal – po stracie ludzi, których choć nie osobiście, to przecież znałem, o nieudolność władz, o organizacyjny bałagan, o furię, o deptanie pamięci tych, którzy tak bezsensownie zginęli. O chamstwo w mediach, o brutalność internetowego hejtu. Największy żal mam o to, że naszą wspólną, narodową traumę spryciarze wykorzystują do swoich celów: zdobycia lub utrzymania władzy, ataku na politycznych i światopoglądowych przeciwników, gromadzenia kapitału ludzkiego i robienia karier.
Postawa wobec katastrofy definiuje dziś, kim jesteś, podział na zło i dobro już dawno nie był tak wyraźny, a chyba nigdy – tak sztuczny jak dziś. Podważanie tezy o zamachu to towarzyskie samobójstwo, podobnie jak jej propagowanie – zależy z kim się rozmawia, z kim się przy stole siedzi. Za komuny trzeba było uważać, co i komu się mówi – bo można było narobić sobie kłopotów. 26 lat po odzyskaniu wolności znowu trzeba uważać – jednym zdaniem można zarobić łatkę zdrajcy, komunisty, wroga Polski. Jest dokładnie tak, jak zaplanował Jarosław Kaczyński, człowiek diabolicznie inteligentny i w przeciwieństwie do swojego dobrodusznego brata – pałający żądzą władzy i zemsty: Polacy skaczą sobie do gardeł, a on trzyma za smycz, decyduje, kiedy zdjąć kaganiec. Świat staje się czarno-biały, racje jedyne, nienawiść wzrasta w ludziach jak nowotwór.
Nie wierzę w zamach. Wybieram wersję nie tylko bardziej prawdopodobną, ale też mniej przerażającą: że winę za katastrofę ponosi mgła, brzoza, zbieg okoliczności, nieszczęśliwy wypadek, polski bałagan, rosyjski syf, albo to wszystko naraz. Hipoteza o wybuchu rozwala mój porządek świata, w którym polityków wymienia się w wyborach, a państwo może być słabe, ale nie jest zbrodnicze; władza nabija sobie kabzę – jak to władza, ale nie posuwa się do podłożenia bomby w rządowym samolocie. Nie jestem w stanie bez absolutnie jednoznacznych dowodów wskazujących na zbrodnię powiedzieć moim dzieciom, że rząd wymordował opozycję, zamiast po prostu złoić jej skórę w politycznych rozgrywkach i ten łomot przypieczętować wygraniem demokratycznych wyborów.
Teorie spiskowe mają to do siebie, że są pojemne, a ich twórcy i wyznawcy stanowią mniejszość – często barwną, z reguły niegroźną. Niekonwencjonalne wierzenia są nośne i intrygujące, choć z reguły przyprawione więcej niż szczyptą paranoi. Zwolennicy teorii o globalnym spisku lucyferian biją na alarm, ale ich działalność ogranicza się do internetowych dyskusji i wpuszczaniu filmików na You Tube. Są wśród nas ludzie święcie przekonani o obecności kosmitów, dysponują „dowodami” – zdjęciami, relacjami świadków, tonami ufologicznej literatury, mnogością teorii – i tylko ufoludków jakoś niefortunnie brak. Wierzących w zamach nie sposób przekonać, oni już wydali wyrok, można zamknąć śledztwa i nie powoływać żadnej komisji – dla nich działania wyjaśniające są potrzebne tylko pod warunkiem, że przypieczętują wersję o podłożeniu bomby. Zwolennicy zamachu każdego, kto nie wierzy w ich teorię mają za ślepca i ignoranta, a coraz częściej zdrajcę, anty-Polak i moskiewskiego pachołka.
Wśród chicagowskiej Polonii ta spiskowa retoryka jest szczególnie silna, najcięższe zarzuty są formułowane bezrefleksyjnie i wypowiadane pomiędzy reklamami kiełbasy i piwa. Wyrok zapadł bez dowodów, domniemania niewinności, możliwości obrony, procesu. To smutne i tragiczne dla naszej społeczności. Polonia – dzięki perspektywie fizycznej odległości od Polski, ucząc się amerykańskiej demokracji, żyjąc w społeczeństwie obywatelskim i silnym państwie – może stawać się animatorem narodowej zgody, mediatorem i rozjemcą, ważnym głosem polskiego życia publicznego. Zamiast tego jesteśmy coraz bardziej skłóconą folklorystyczną forpocztą fanatyzmu, budowniczymi konfliktu, tubą podpalaczy.
Każdą żałobę trzeba przejść, z jej wszystkimi etapami. Po początkowym szoku przychodzi czas na niedowierzanie, zaprzeczenie, niezgodę. Potem jest etap przejściowy i powoli dzięki rozpaczy, smutkowi, oddawaniu pamięci – przychodzi akceptacja i spokój. Odpuszczenie i pogodzenie się ze stratą to umiejętności, których warto się uczyć. Czas leczy rany, ale tylko te, których nie rozdrapujemy. Smoleńska rana wciąż ropieje.
Grzegorz Dziedzic
Na zdjęciu: Wrak Tupolewa Tu-154 w lesie pod Smoleńskiemu fot.Sergei Chirikov/EPA
Opinie i poglądy wyrażane w felietonach nie odzwierciedlają stanowiska ani “Dziennika Związkowego” ani portalu www.DziennikZwiazkowy.com i są tylko poglądami autorów. Nie zgadzasz się z poglądami wyrażonymi w felietonach? Napisz do nas: [email protected]
Reklama