Dla nikogo nie jest tajemnicą, że wschodni sąsiad stanu Illinois, Indiana, to teren zdominowany całkowicie przez konserwatystów i pod wieloma względami anachroniczny. Gdy w czasie swojej pierwszej kampanii prezydenckiej Barack Obama zdołał w Indianie odnieść nieznaczne zwycięstwo, był to niemal szokujący wynik. Wystarczyło jednak rzucić okiem na mapę powyborczą, by się przekonać, że Obama wygrał dzięki trzem miastom: Indianapolis, Fort Wayne oraz South Bend. Cała reszta stanu głosowała na McCaina.
Dziś Indiana gości we wszystkich niemal mediach, nie tylko amerykańskich. Tyle, że nie ze zbyt dobrych powodów. Gubernator Mike Pence podpisał niedawno kontrowersyjną ustawę o dość pokrętnej i mylącej nazwie: Indiana Religious Freedom Restoration Act. Samo uchwalenie tego prawa w Indianie przez stanowy parlament nie może nikogo dziwić. Republikanie mają ogromną większość głosów w obu izbach i mogą podejmować w zasadzie dowolne decyzje. Natomiast Pence mógł oczywiście skorzystać z prawa weta, czego nie zrobił i co przyniosło fatalne następstwa.
W skrócie - zatwierdzona przez niego ustawa pozwala dowolnej „jednostce publicznej”, np. sklepom, restauracjom, klubom itd. na argumentowanie, iż ich odmowa świadczenia usług niektórym grupom ludzi, np. gejom, wynika z ich przekonań religijnych. Świetnym przykładem jest afera, jaka wybuchła wokół pizzerii w Indianapolis, której właściciele publicznie oświadczyli, iż nie będą niczego serwować homoseksualistom. Teoretycznie konsument mógłby podać placówkę do sądu pod zarzutem dyskryminacji, lecz – w świetle nowej ustawy – nie będzie miał większych szans na sukces, gdyż wystarczy, by szefowie pizzerii oświadczyli, iż ich postępowanie wynika z przekonań religijnych. Innymi słowy Pence podpisał akt, który chroni przed konsekwencjami prawnymi stosowania dyskryminacji, a zatem dyskryminację pośrednio sankcjonuje.
Być może gubernatorowi zdawało się, że nikt nie zwróci większej uwagi na to, co podpisał. Stało się jednak zupełnie inaczej. Wokół ustawy rozpętała się prawdziwa burza, a liczne miasta, stany, duże koncerny i organizacje sportowe ogłosiły bojkot Indiany, co wiąże się z utratą milionów dolarów. Pence wkrótce potem wystąpił przed kamerami telewizji ABC i udzielił żałosnego wywiadu, w czasie którego nalegał, iż podpisane przez niego prawo wcale nie jest dyskryminacyjne, a jedynie zostało „źle zinterpretowane”. Prawda jest jednak rażąco oczywista. Prawodawcy w Indianapolis uchwalili tę ustawę niejako w drodze zemsty za to, że sąd okręgowy unieważnił ostatnio zakaz udzielania ślubów homoseksualistom w Indianie, a zatem należy podejrzewać, że ich intencją było po prostu usankcjonowanie dyskryminacji inną, nieco pokątną metodą.
Zaszokowany powszechną krytyką Pence zaapelował do parlamentu, by ów uchwalił pośpiesznie stosowną poprawkę, wyjaśniającą „prawdziwe intencje” ustawy. Niestet, dla niego samego jest to z pewnością typowa musztarda po obiedzie. Gubernator Indiany wymieniany był często wśród potencjalnych kandydatów na prezydenta w roku 2016 i sam sugerował, że ma pewne prezydenckie ambicje. O ambicjach tych może teraz zapomnieć. Swoje ewentualne szanse na sukces w prawyborach republikańskich, a tym bardziej w wyborach powszechnych, zniszczył jednym podpisem, który złożył albo bez zastanowienia, albo też w poczuciu totalnej bezkarności.
Andrzej Heyduk
Na zdjęciu: Gubernator Indiany Mike Pence fot,Michael Reynolds/EPA
Reklama