Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
sobota, 28 września 2024 14:30
Reklama KD Market
Reklama

Ambasadorskie banialuki

John Bolton, były przedstawiciel USA w ONZ, doradca George’a W. Busha oraz Mitta Romneya (w roli kandydata na prezydenta), znany jest przede wszystkim z tego, że niemal zawsze się myli, jeśli chodzi o problemy międzynarodowe. Znany jest z też z czegoś innego – dość obcesowego, niezbyt dyplomatycznego charakteru. To on był jednym z głównych piewców wojny z Irakiem i opowiadał natrętne bzdury o posiadanej rzekomo przez Sadama Husajna broni masowego rażenia. Dziś natomiast pan Bolton działa w na poły tajnej organizacji o nazwie Groundswell, której celem jest wpływanie na czołowych polityków amerykańskich. Chodzi oczywiście o wpływy neokonserwatywne, które na forum międzynarodowym sprowadzają się często do jednej zasady – wojna jest najlepszą metodą rozwiązywania trudnych problemów geopolitycznych.

Chyba po jednym z ostatnich zebrań rzeczonej organizacji Bolton, pod wrażeniem toczących się w tym gremium dyskusji o nowym porządku świata, napisał dla dziennika „The New York Times” komentarz na temat prowadzonych obecnie negocjacji z Iranem. Jego zdaniem negocjacje te nie mają i nigdy nie miały najmniejszego sensu, gdyż obecne władze tego kraju nigdy nie zrezygnują dobrowolnie z prób pozyskania broni nuklearnej. Co więcej, Bolton jest też absolutnie przekonany o tym, iż nie ma po co dalej zaostrzać sankcji przeciw Iranowi, gdyż są one „całkowicie nieskuteczne”.

W związku z tym powstaje pytanie – jeśli nie ma mowy ani o ugodzie z Iranem, ani też o zaostrzeniu sankcji przeciw temu krajowi, jakie inne rozwiązanie proponuje były ambasador przy ONZ? Odpowiedź jest tyleż jasna, co idiotyczna. Iran należy czym prędzej zbombardować, „dopóki jest jeszcze czas”. Bolton proponuje natychmiastowe naloty na główne instalacje nuklearne, co – jak sądzi – doprowadzi do „zażegnania wielkiego niebezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie”. O tym, jakie inne, równie wielkie niebezpieczeństwa mogłyby z podjęcia takiego kroku wyniknąć, nie wspomina. Milczy też o tym, iż on sam jest wielkim niebezpieczeństwem, nie tyle dla Bliskiego Wschodu, co dla amerykańskiej polityki zagranicznej, której zasadą nigdy jeszcze jak dotąd na szczęście nie było traktowanie wojny jako naczelnej metody rozwiązywania konfliktów międzynarodowych.

Oczywiście Bolton może sobie pisać dowolne komentarze, a dowolna gazeta może je drukować. Szefom „The New York Times” należy się zapewne uznanie za to, że opublikowały prowojenny tekst człowieka, który już wiele lat temu dał się poznać jako specjalista od pochopnego potrząsania szabelką. Jak można wywnioskować z lektury komentarzy na temat artykułu Boltona ze strony wielu czytelników z jego wojowniczymi poglądami na szczęście prawie nikt się nie zgadza, co nie jest specjalnie zaskakujące – brać tzw. „politycznych jastrzębi“  jest stosunkowo nieliczna, choć niestety dość głośna.

Najbardziej intryguje mnie to, że Bolton chciałby zrzucić na Iran bomby, zanim jeszcze okaże się, czy porozumienie z tym krajem jest możliwe, czy też nie. Czyżby uważał, że samo prowadzenie negocjacji jest znacznie bardziej niebezpieczne od nalotów bombowych na bądź co bądź suwerenne państwo? Podejrzewam, że tak jest. Bolton chciałby po prostu, by sekretarz stanu John Kerry wstał nagle od negocjacyjnego stołu i oznajmił zgromadzonym przy nim dyplomatom z pięciu krajów: „Wiecie co, nie ma co dalej po próżnicy gadać – jutro zrównamy pół Teheranu z ziemią. Do widzenia”. Jeśli to ma być wizja amerykańskiej polityki zagranicznej, to Boltonowi należy gratulować skali jego szaleństwa.

Andrzej Heyduk

Na zdjęciu: John Bolton  fot.Keystone/Laurent Gillieron/EPA

Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama