Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 15 listopada 2024 02:59
Reklama KD Market

Od szkoły wara

Pamiętam moment, kiedy dowiedziałem się z telewizji o wprowadzeniu religii do szkoły i jak od razu zrodził się we mnie bunt. To było w wakacje, przed drugą klasą liceum. Co prawda bardziej niż religia interesowały mnie wtedy dziewczyny i heavy metal, ale nie byłem też szczególnie anty. Odgórna ingerencja wprowadzająca religię do szkół momentalnie zdefiniowała moją postawę.

Na samym początku roku szkolnego uradziliśmy z kolegami, że nie będziemy ułatwiać księdzu pracy. Do zeszytów, które sprawdzał, wklejaliśmy anatomiczne fragmenty ciała wycięte z pornograficznego pisma, urządzaliśmy konkursy, kto na sprawdzianie napisze głupszą odpowiedź, zadawaliśmy mu bezczelne pytania. Po wielkanocnych rekolekcjach mieliśmy napisać wypracowanie o naszych refleksjach. Szkolny konkurs absurdu wygrał kolega Filip, który napisał krótko: „Rekolekcje były fajne. Widzieliśmy lecącego bociana”. Głupie szczeniackie numery, których nie byłoby, gdyby religia została w przykościelnej sali. A tak, na murach w całej Polsce pojawiły się hasła posyłające księży na księżyc. W klasie maturalnej skończyłem 18 lat, skorzystałem z przysługujących mi obywatelskich swobód i przestałem na religię chodzić. Żaden nauczyciel, rodzic, czy uczeń nie robił z tego problemu. Na sporadycznie zadane pytanie: „Dlaczego nie chodzisz?” odpowiadałem: „A dlaczego ty chodzisz?”. Wystarczało.

W Stanach nieobecność religii w szkołach zawsze traktowałem jako zdrowe rozdzielenie Kościoła od państwa i gwarancję światopoglądowej wolności. Tak właśnie powinno być. Nie ma musu, ciśnienia, dzieci nie dyskryminują dzieci z powodu religijnej inności, nauczyciele zajmują się nauczaniem, księża są zajęci pracą w parafii. Chętni posyłają swoje pociechy do szkół o rozmaitych profilach wyznaniowych, szkółek niedzielnych i przykościelnych kółek religijnych zainteresowań. Ja nie. Nie zauważyłem, żeby moje dzieci z tego powodu rozwijały się gorzej lub były nieszczęśliwe. Wręcz przeciwnie – ich potrzeba duchowości przyjmuje zaskakujące formy, wzmaga ciekawość i budzi naturalnie przychodzące pytania o sens, cel i powód. Zamiast gotowych odpowiedzi i niezaprzeczalnych dogmatów dostają propozycje źródeł poszukiwania odpowiedzi. Wędkę zamiast ryby. Z synem rozmawiam o filozofii, córka często pyta mnie o Boga, wiarę, różne religie. Ostatnio mieliśmy długą rozmowę o reinkarnacji i różnego rodzaju doświadczeniach mistycznych. Czyta, dużo wie. Jej religijna niewinność jest odwrotnie proporcjonalna do poczucia winy, które religijna systemowa edukacja z lubością montuje w dziecięcych umysłach. Ma wysoko rozwinięte poczucie sprawiedliwości, nie myli dobra ze złem, uwielbia reguły i zasady. A jednocześnie nie zna pojęcia grzechu, wie, co znaczy to słowo, ale nie odbiera go na osobistym traumatycznym poziomie. Nie musi się martwić o aniołka, który doniesie Panu Bogu o tym, że popełniła błąd. Nie musi, jak ja, przeżywać nerwów i upokorzenia pierwszej spowiedzi, tego zakłopotania, które czułem, czytając księdzu z kartki listę moich grzechów, zaczynającą się od: „Myślałem o rzeczach nieskromnych, mówiłem o rzeczach nieskromnych, robiłem rzeczy nieskromne”. Religijną neutralność moich dzieci uważam za swój wychowawczy sukces.

Z niedowierzaniem i niepokojem przeczytałem kilka dni temu o projekcie ustawy, który trafił do stanowego parlamentu w Springfield. Posłowie obu partii, demokraci i republikanie pospołu wymyślili, żeby do szkół publicznych wpuścić modlitwę i możliwość organizowania spotkań o charakterze religijnym. Pytanie – po co, skoro modlić się w szkole wolno, tak jak przynosić do niej przedmioty i książki związane ze swoją wiarą. Ba, można nawet rozmawiać z innymi dziećmi, proponując im zapoznanie z własnym systemem religijnych wierzeń, byle działo się to na przerwach pomiędzy lekcjami. Według nowego projektu każde dziecko ma mieć prawo do modlitwy w dowolnym momencie szkolnych zajęć. Wystarczy zatem, aby dzieciak poczuł palec boży lub ukłucie nagłej duchowej potrzeby. Bez względu na to, czy jest akurat wywołany do odpowiedzi, pisze test, czy czeka na reprymendę na dywaniku u dyrektora – przypilony potrzebą modlitwy – będzie mógł się jej oddać. A nauczyciele i inni uczniowie muszą ten moment uszanować i zapewnić modlącemu się ciszę i spokój. Uwaga – aż do momentu, gdy uczeń uzna za stosowne, żeby modlitwę zakończyć.

Nie piszę tego ze złośliwości, wierzę bowiem, że ten legislacyjny potworek nie przejdzie. Kieruje mną zwykła zawiść. To niesprawiedliwe, że za moich szkolnych czasów żaden poseł na to nie wpadł. Iluż problemów i nieprzyjemności mogłem uniknąć. Przed laniem linijką zaczynałbym odmawiać różaniec, a z początkiem każdej lekcji fizyki litanię do najświętszego... tego... no, nieważne, byle była długa. A już na poważnie – ten projekt to pierwszy krok do wprowadzenia zorganizowanej religii do świeckich publicznych szkół. Szkoła jest do uczenia i niech tak zostanie. Od uprawiania religii są kościoły, meczety i inne świątynie. Jest ich przecież mnóstwo.

Grzegorz Dziedzic

fot.jboelhower, Hans/pixabay.com
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama