Trzy tygodnie w Auschwitz-Birkenau. Lektura obowiązkowa
Tej narracji, brzmiącej jak z Nałkowskiej czy z Borowskiego, nie można się nie poddać. Jest prowadzona z żelazną konsekwencją przyczynowo-skutkową, faktograficzna, miejscami werystyczna. Oszczędna w warstwie emocji, ale przejmująca w przekazie. Tyle że to nie literatura.
Jan Krawiec na przełomie września i października 1943 r. na trzy tygodnie trafił do Auschwitz-Birkenau. Kiedy wywożono go z obozu wraz z innymi więźniami, był szczęśliwy, bo nie wyobrażał sobie, że gdziekolwiek indziej, gdziekolwiek to będzie, może być gorzej niż w Birkenau.
Do obozu trafił z więzienia w Tarnowie. Do więzienia w Tarnowie z aresztu w Jarosławiu, gdzie 21 maja 1943 r. na dworcu kupował bilet, by przed wstąpieniem do partyzantki pojechać jeszcze na chwilę do Przemyśla – pożegnać się ze swoją pierwszą miłością. Kopniak, uderzenie w twarz, ręce do tyłu – wszystko rozegrało się błyskawicznie. Wzięto go za leśniczego z Sarzyny koło Leżajska, który kilka tygodni wcześniej, podczas próby aresztowania, zastrzelił zastępcę szefa gestapo z Jarosławia. Tyle że zanim się to wyjaśniło, zmasakrowano go tak, że z 22 maja niewiele pamięta. Wyjaśnienie zresztą niewiele zmieniło w sytuacji Jana Krawca vel Jana Sobczaka, bo na takie fałszywe nazwisko w podziemiu wyrobiono mu papiery. Na przesłuchania trafiał co dwa, trzy tygodnie. Wszystkie były w podobnym stylu i równie bolesne. Po kilku miesiącach w areszcie, a później w więzieniu, zdecydował, że musi się do czegoś przyznać – czarny handel oznaczał obóz, konspiracja – śmierć. Wybrał obóz. Miał 24 lata.
– Kiedy przyjechaliśmy do Auschwitz, okazało się, że w głównym obozie nie ma już miejsca, skierowano nas do Birkenau. Najpierw była łaźnia. Nie wiedzieliśmy, do której łaźni idziemy, zresztą i tak nie mieliśmy wyboru. Później golenie. Golili nas więźniowie, wszędzie, tak tępymi żyletkami, że wyszliśmy z tego tak pokrwawieni jak z jakiejś jatki. To nie była ich wina, nic innego przecież nie mieli. Później odbywało się tatuowanie numerów. Akurat służbę pełnił taki esesman, który miał kaprys, by numery tatuować nam powyżej łokcia, nie tak jak większości więźniów tego obozu – poniżej lub na przegubie dłoni. Nad łokciem mam więc numer 153156.
Krawiec trafił, zgodnie z obozowym zwyczajem, na kwarantannę, w czasie której miało się okazać, czy nowi więźniowie nie mają tyfusu, którego naziści panicznie się bali. Przez te trzy tygodnie utrwaliły się na resztę życia nie tylko obrazy, ale i zapachy.
– Cztery krematoria pracowały dzień i noc. Piąte było wtedy w budowie. Kiedy wiatr zawiewał w stronę mojego baraku, czułem charakterystyczny swąd smażonych ciał. I ci ludzie, tysiące ludzi z rampy kolejowej, którą było dobrze widać... Żydów zwożono z całej Europy. Szli do łaźni, z której nie wychodzili. Im nie dawano numerów, ich nie tatuowano…
Na pierwszy posiłek dostał zupę, miała być jarzynowa, ale tylko z nazwy. Szybko nauczył się, że kawałek chleba ze śniadania trzeba umieć podzielić na cały dzień: do południowej i wieczornej zupy. – Jak była grochówka, to była jakaś lepsza, bo podobno to niemiecka narodowa potrawa. Ale byliśmy niedożywieni. Tych wysuszonych, co to tylko skóra i kości, nazywaliśmy muzułmanami. Ale nie narzekali ci, co pracowali w Kanadzie, czyli komando roboczym, które zajmowało się czyszczeniem wagonów, którymi przywożono Żydów.
Nazywaliśmy te wagony salonkami bydlęcymi. Ci z Kanady wyciągali trupy tych, co nie przeżyli transportu, głównie starych i niemowlęta. Esesmanom oddawać musieli wszystkie kosztowne rzeczy zostawiane przez więźniów, ale wolno im było zabierać żywność, kanapki i papierosy.
Podczas kwarantanny więźniowie nie pracowali, ale za to, jak opowiada Jan Krawiec z właściwym sobie sarkazmem, dużo biegali. – Urządzano nam gimnastykę, żebyśmy zbytnio nie przytyli. Wybiegaliśmy z baraków na zewnątrz, a blokowy z pomocnikiem popędzali nas kijami, bo nigdy nie biegaliśmy dostatecznie szybko. Albo przerzucaliśmy kupę piasku z miejsca jednego na drugie.
Po ponad 70 latach pamięta dokładnie, że Birkenau zrobił na nim okropne wrażenie: – Te druty kolczaste, wieże z karabinami maszynowymi nastawionymi na obóz, esesmani z psami, więźniowie – ci kapo, blokowi i komory gazowe. I biegający więźniowie, żeby się nie narazić na popędzanie kijami.
Ale wówczas już wiedział o sobie, że jest twardy. Nabył tej wiedzy podczas pierwszego przesłuchania, jeszcze w Jarosławiu, kiedy wisiał na haku u sufitu podwieszony na nim związanymi do tyłu rękoma. – Nigdy w życiu nie płakałem, nawet podczas najgorszych tortur, żeby nie dawać draniom satysfakcji.
Dziś, w wieku 96 lat, może ta sama twardość powoduje, że rocznicę wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau podsumowuje: – Słowa nie wystarczają, żeby oddać ten okropny system, w którym więźniowie tępili, zabijali więźniów. Doszedłem do wniosku, że człowiek jest potencjalną bestią, tylko nie wie, gdy znajdzie się w ekstremalnych warunkach, czy będzie bestią, czy jednak człowiekiem.
Małgorzata Błaszczuk
---
Jan Krawiec, rocznik 1919, dziś mieszka w Evanston k. Chicago. Pochodzi z wsi Bachórzec nad Sanem. Po maturze trafił do podchorążówki, którą skończył w stopniu kaprala podchorążego. W sierpniu 1939 roku został przydzielony do 38. Pułku Piechoty w Przemyślu. Po wybuchu wojny brał udział w kampanii wrześniowej; walczył do 27 września. W konspiracji najpierw organizował logistyczne wsparcie dla polskich żołnierzy, którzy przez Węgry próbowali dostać się do Francji, później redagował biuletyn podziemny. Poszukiwany przez gestapo. Był więźniem obozów Auschwitz-Birkenau i Buchenwaldu.
W latach 1968 - 1985 Jan Krawiec był redaktorem naczelnym „Dziennika Związkowego”. Od wielu lat w Muzeum Holocaustu w Skokie koło Chicago regularnie spotyka się z młodzieżą szkolną, by opowiadać jej o czasie znanym jej tylko z podręczników. Dotychczas wspomnień Jana Krawca wysłuchało ponad 3 tys. młodych ludzi.
Ocalałem, by ostrzec świat
O cudzie przeżycia, pewności siebie, wierze w Boga i swoim życiowym celu ze Stanisławem Łyskanowskim rozmawia Grzegorz Dziedzic.
Grzegorz Dziedzic: Panie Stanisławie, ile ma Pan lat?
Stanisław Łyskanowski: – A ile by mi pan dał?
Siedemdziesiąt pięć, choć wiem, że jest Pan starszy.
– Dziękuję za uprzejmość. W tym roku skończę 90 lat. Urodziłem się w 1925 r. pod Warszawą. Kiedy miałem 5 lat, przenieśliśmy się do stolicy, mieszkaliśmy na Krakowskim Przedmieściu, obok Zamku Królewskiego. W pierwszych dniach wojny Niemcy zbombardowali zamek, wtedy przenieśliśmy się na Pragę. W 1940 r. moją siostrę Niemcy wywieźli na roboty, a brata rok później. Mnie nie wzięli, bo byłem za młody. Skoro już zostałem, to wstąpiłem do ruchu oporu.
W wieku 14 lat wstąpił Pan do podziemia?
– Tak. Rozpoczęły się przygotowania do powstania. Potrzebowaliśmy broni. Na początku nie chcieli mnie przyjąć, bo byłem za młody. Przyjęli, bo miałem znajomości na Dworcu Wschodnim. Niemcy zaczęli wojnę z Rosją, na wschód ciągnęły pociągi z bronią. Na dworcu zaprzyjaźnieni kolejarze dawali nam znaki, że np. w dwóch ostatnich wagonach jest broń i amunicja. Pociąg ruszał i rozpędzał się, ale na Pradze przy Wawrze maszynista zwalniał i dawał nam znak. Wtedy wskakiwaliśmy i odłączaliśmy dwa ostatnie wagony. Taka akcja udała się kilka razy.
Przejmowaliście całe wagony niemieckiego sprzętu? Co z nim się działo?
– Broń chowaliśmy w Lasach Rembertowskich i dostarczaliśmy do Warszawy. Niemcy zorientowali się w końcu i zaczęli obstawiać te transporty wartownikami. Podczas jednej z akcji natknęliśmy się na ukrytych w wagonie żandarmów. Postrzelili mnie.
Wtedy Pan wpadł?
– Wpadłem na ulotkach. Rozrzucaliśmy z chłopakami antyokupacyjne ulotki z informacjami o łapankach, aresztowaniach i rozstrzelaniach. Zostałem aresztowany i przez rok siedziałem na Pawiaku. W czasie przesłuchań straciłem parę zębów, ale nikogo nie wsypałem.
Za działalność w podziemiu groziła kara śmierci.
– Raz wyprowadzili nas grupą związanych i myślę, że chcieli nas rozstrzelać. W tym momencie nad miastem rozległ się dźwięk nadlatujących samolotów i cofnęli nas do cel. Pewnego dnia powiązali nas za ręce i nogi, po pięciu, i załadowali do bydlęcych wagonów. Kiedy otworzyły się drzwi, okazało się, że jesteśmy w Auschwitz. To był 1942 rok, zima. Miałem prawie 17 lat.
Co Pan zapamiętał z przyjazdu do Auschwitz?
– Pamiętam esesmanów z psami, krzyki. W wagonie było nas stu. Dwudziestu nie wysiadło. Podusili się. Cały nasz transport to było jakieś 1500 osób, z tego prawie 1000 Żydów. Musieliśmy się rozebrać i wykąpać. Staliśmy godzinę na mrozie całkiem nago, zanim dali nam pasiaki z numerami i drewniane buty. Zostałem więźniem obozu w Auschwitz, numer 164924. Podczas selekcji oddzielili Żydów od reszty i wzięli ich do kąpieli osobno. I oni już nie wyszli. Potem dowiedzieliśmy się, że ich zagazowali i spalili.
Opowiada Pan o tym niemal bez emocji, a przecież to był najokrutniejszy obóz koncentracyjny świata. Jak wyglądała obozowa codzienność?
– Wstawaliśmy o 6 rano i nago biegliśmy do łaźni się myć. Ubieraliśmy się, dostawaliśmy na śniadanie kubek kawy – lurowatej ciemnej cieczy. Siedziałem na tzw. Małolatce. To były dwa baraki, numer 5 i 10, specjalnie dla młodzieży. Nie było tam żadnej regularnej pracy, ale robili wszystko, żeby nas zamęczyć. Przez pierwsze miesiące kazali nam biegać, godzinę albo dwie w jedną stronę i z powrotem. Koło południa dawali zupę z obierek i znowu bieg. Potem zaczęli szukać dla nas zajęcia. Prowadzili nas na bocznicę i kazali przenosić cegły z jednego wagonu do drugiego. I tak w kółko.
Brzmi to bardziej absurdalnie niż groźnie.
– Pamiętam, jak pewnego dnia przeziębiłem się i dostałem zapalenia płuc. Kaszlałem i miałem potworną gorączkę. Nie byłem w stanie pracować. Gdyby Niemcy mnie zobaczyli w tym stanie – skończyłbym w piecu. Był u nas w baraku kapo – folksdojcz z Poznania, miał na imię Bernard. Kazał mi wejść na górną pryczę i wcisnąć się pomiędzy sienniki. Przyniósł mi dwa koce. Przez trzy dni leżałem tam, a on donosił mi wodę i aspirynę. Codziennie wszyscy wychodzili, a ja zostawałem na łóżku. W ciągu dnia przychodzili esesmani, żeby sprawdzić barak. Jak słyszałem kroki, zakrywałem twarz poduszką i wstrzymywałem oddech, walcząc z kaszlem. Udało się, gorączka opadła, nie znaleźli mnie.
To był pierwszy raz, kiedy cudem Pan przeżył?
– Takich cudów było więcej. Ja miałem swój sposób na esesmanów. Jak przychodzili, to inni więźniowie patrzyli w bok albo w podłogę. Ja zawsze patrzyłem im w oczy. Często w takiej chwili coś w ich spojrzeniu puszczało i stawali się na chwilę ludzcy. Raz popatrzyłem jednemu z nich w oczy, a on wziął mnie za kołnierz i odstawił na bok. Myślę sobie – na rozwałkę pójdę. Jak na bok, to zawsze było na rozwałkę. A on zaprowadził mnie do kantyny, gdzie Niemcy jedli posiłki i pili kawę. Zawołał tłumacza i kazał mi sprzątać, zajmować się piecem i parzyć kawę. To był drugi cud. Dokładałem do tego pieca i parzyłem kawę aż do ewakuacji obozu.
Jak długo był Pan w Auschwitz?
– Prawie półtora roku. Ze stu chłopaków w naszym baraku jedna trzecia nie przeżyła. Z Auschwitz przewieźli nas pociągiem do Austrii, do obozu Mauthausen-Gusen. Tam przetrwałem do końca wojny.
Czy na Małolatce warunki były lepsze niż na innych blokach, dla dorosłych, dla Żydów?
– Codziennie dostawaliśmy kawałek chleba i kawę, a zupa była czasem z kluskami. Nie wiedzieliśmy, jakie warunki panowały na innych blokach. Wiedzieliśmy, że gazują i palą ludzi. Bicie i kopanie było na porządku dziennym. Za każde wykroczenie groziła śmierć. Pamiętam dziesiątkowanie. Pewnego razu z obozu uciekło dwóch więźniów. Wyprowadzili nas na plac. Ze dwa tysiące osób. Ustawili nas w rzędach i kazali odliczać do dziesięciu. Co dziesiąty był zabierany i rozstrzeliwany na naszych oczach. To była nauczka, żebyśmy nie ważyli się uciekać.
Znowu Pan przeżył.
– Na mnie wypadło 9. Następnego wyciągnęli i zastrzelili.
Ocaleni z Auschwitz mówią o piekle na ziemi.
– Absolutnie, to było najgorsze miejsce, jakie można sobie wyobrazić.
Czy Pan się bał, że już z obozu nie wyjdzie? Skąd czerpał Pan siłę i nadzieję niezbędną, aby przetrwać?
– Byłem absolutnie pewny, że wyjdę z tego cały. Codziennie rano i wieczorem mówiłem pacierz. Bóg czuwał nade mną. Codziennie dawał mi pewność, że przeżyję. Poza tym miałem cel: przeżyć, żeby wyjść na zewnątrz i powiedzieć światu, co tu się stało.
Jak się żyje po Auschwitz? Czy pobyt w piekle ma wpływ na dalsze życie?
– Ocaliła mnie wiara w Boga i z tą wiarą idę do dziś. I cel, żeby mówić o tym, co tam zaszło. Miałem tu, w Stanach, kilka odczytów na uniwersytetach. Na spotkania przychodziła młodzież, 500–600 osób. Zawsze ich pierwsze pytanie brzmiało: „Czy ty jesteś Żydem?”. Byli zaskoczeni, kiedy mówiłem, że jestem Polakiem i katolikiem. Nieraz reagowałem w różnych instytucjach, które pisały o „polskich obozach śmierci”. Szedłem i pytałem – dlaczego kłamiecie? A oni – skąd wiesz, jak było? Wtedy pokazywałem numer na przedramieniu i robiło się cicho. Przepraszali.
Pamięta Pan oswobodzenie? Jak wyglądał ostatni dzień, ostatnie chwile niewoli?
– To było w Mauthausen. 8 maj – moje urodziny. Od kilku dni panowała dziwna cisza, ale nie wychodziliśmy na zewnątrz, bo zwykle od razu strzelali. Nagle, około 8 rano rozległo się „bum”, pękła obozowa brama i wjechał amerykański czołg. Nie mieli nawet z kim walczyć, bo Niemcy uciekli parę dni wcześniej. Pamiętam ten dzień, aż mnie ciarki przechodzą.
Panie Stanisławie, dlaczego głośne mówienie o Auschwitz jest takie ważne? Pan przeżył zagładę. Ja jako człowiek i Polak czuję potrzebę przekazania prawdy o tym koszmarze moim dzieciom, z przykazaniem, żeby przekazały swoim.
– Trzeba mówić, żeby coś takiego jak w Auschwitz już się więcej nie zdarzyło, żeby ludzkość nie dopuściła do tego. Moim zadaniem po wojnie było ostrzec świat.
Dziękuję za rozmowę.
----
Stanisław Łyskanowski, urodzony w 1925 r. pod Warszawą, w wieku 14 lat wstąpił do ruchu oporu. Po aresztowaniu, w 1942 roku został wywieziony do obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau, gdzie spędził blisko 1,5 roku. W czasie ewakuacji obozu został przetransportowany do obozu Mauthausen-Gusen w Austrii, gdzie przebywał do końca wojny. Po wyzwoleniu obozu trafił do II Korpusu gen. Andersa we Włoszech. Stamtąd pojechał do Anglii, spędził dwa lata w angielskiej marynarce handlowej; prowadził również polską restaurację w Londynie. Po przybyciu do Stanów Zjednoczonych ukończył studia inżynierskie i pracował jako kontroler jakości w Elk Grove Village. Swoje obozowe wspomnienia prezentował podczas odczytów na chicagowskich uniwersytetach. Do dziś mieszka, razem z żoną Józefą, w podchicagowskim Park Ridge.
Zdjęcie główne: fot.Andrzej Grygiel/EPA