Mówić o tym, co zaszło w Auschwitz można i trzeba, ale wobec ogromu okrucieństwa i systematycznego ludobójstwa słowa tracą znaczenie. Mówić o Auschwitz – to jak szeptać o pomoc. Myśleć o Auschwitz – to zadanie niewykonalne, jak bowiem myśleć o rzeczach, które nie mieszczą się w głowie. Po raz kolejny ponad sto osób z całego świata przyjechało do Auschwitz, by milczeć.
Roshi Bernie Glassman to jeden z najważniejszych współczesnych mistrzów buddyzmu zen. Od 19 lat wspólnie z Andrzejem Krajewskim – polskim nauczycielem zen prowadzą grupową medytację w niemieckim obozie zagłady Auschwitz-Birkenau. Przez pięć dni, od świtu do zmierzchu, ponad stu uczestników w milczeniu siedzi na Judenrampe – miejscu, z którego miliony ludzi poszło na śmierć. Są wśród nich buddyści, chrześcijanie, żydzi i muzułmanie. Wobec nienazywalnej gargantuicznej gwałtowności, jaka wydarzyła się w tym zakątku świata, religijne etykietki nie znaczą nic. Są równie nieistotne jak pochodzenie, narodowość, język i światopogląd uczestników medytacyjnego spotkania w miejscu kaźni. Słowa tracą znaczenie przy cierpieniu, a strach, lęk i ból są uniwersalne i nie potrzebują żadnej wspólnej platformy. Nawet człowieczeństwa, bo człowieczeństwa brakło tym, którzy jego istotę odbierali ofiarom. 70 lat po straszliwości Auschwitz tak właśnie wydaje się nam – ludziom, którzy swoje doświadczenie opierają na książkach, filmach, wizytach w muzeum. Myślimy, że uczczenie zabitych i potępienie zabijających zadziała jak kojący plaster. Stosy butów, kłęby włosów w gablotach robią wrażenie, ale nijak się mają do wyjącego przerażenia, zwierzęcego strachu.
Moje moralne prawo, aby pisać o Auschwitz ogranicza się do tego, aby wiedzę o tym, co tam zaszło przekazać moim dzieciom, z przykazaniem, żeby przekazały swoim. Nie o metody zbrodni, jej automatykę i sprawność mi chodzi, nie o rozpoznawalne koncentracyjne kalki: pasiaki, kolczasty drut pod prądem i kominy krematoriów. Wiedza o granicach człowieczeństwa wydaje się być tu wiedzą podstawową, a już zdobyta wymaga przekazania. W zbiorowej świadomości po Auschwitz utrwalił się sztywny podział: na odhumanizowane nieludzkie bestie, cyborgi z SS i ofiary – często broniące godności do ostatniego tchu, albo w porywie rozpaczy rzucające się na druty. Okazuje się, że po obu stronach byli ludzie dokonujący majstersztyków: aby zabić i aby przeżyć. Ludzie tacy sami jak my. Choć chciałoby się myśleć, że to my i oni.
Filozofia zen znosi te podziały, znosi wszelkie podziały, uznając je za iluzję i złudzenie. Na ich miejsce wprowadza jedność. Nie ma dobra i zła – to dwa końce tego samego kija. Ciepło nie ma sensu bez zimna, a światło może rozbłysnąć tylko w ciemności. Nieludzkie okrucieństwo i nieludzka przerażona niemoc są jednakowo ludzkie. Przez pięć dni medytujący na Judenrampe skupiają się, by po prostu być. Nie ma przeszłości, choć wyzwolenie nadeszło 70 lat temu, nie ma przyszłości, bo to tylko niejasna hipoteza. Rzeczywistość składa się po prostu z następujących po sobie chwil. Nic więcej. Tamten dzień wyglądał tak jak ten, kolory były te same, powietrze zimne, a wrony czarne. W tamtej chwili wpuszczali cyklon B, tamta chwila była hurtowo ostatnia. Teraz też jest tylko ta chwila, która jest. Można usiąść na medytacyjnej macie, wyprostować plecy, zrobić wdech, zatrzymać na minimoment, potem wydech. Być i wsiąknąć w chwilę. Wiele więcej nie sposób już zrobić. Można jeszcze wyczytać nazwiska z listy jeńców, odmówić modlitwę. Nie tylko za ofiary, za wszystkie, jak to określa Roshi (Nauczyciel) Glassman, „głodne dusze” tego miejsca. W tym za oprawców. W medytujących na początku zrodził się naturalny bunt: jak to, jesteśmy tu po to, by uhonorować ofiary i stanąć po ich stronie. Medytacyjna cisza ułatwia wgląd i studzi rozbrzęczane jak rój pszczół myśli i emocje. Z pozycji ofiary już tylko krok do stania się oprawcą, paradoksalnie wymierzającym sprawiedliwość w imieniu ofiar. Dlatego uczestnicy modlą się za wszystkich, bez wyjątku: wszystkie żywe istoty i każdą głodną duszę.
Rano medytujący spotykają się w małych grupach, by pomówić o towarzyszących medytacji przeżyciach. Nikt tego nie lubi. Bo jakże można powiedzieć na przykład, że jest ciężko. Że bolą plecy i kolana. Że oto jest się samemu ze sobą w najsmutniejszym miejscu świata. No jak? Lepiej siedzieć. Samemu, ale razem, kolejny paradoks ludzkiego losu. W tradycji zen podstawowa technika medytacji nazywa się shikantaza (z japońskiego – po prostu siedzenie). Nie ma celów ani dążeń, nie ma oczekiwań ani obietnic. Bóg, jeśli jest – przestaje być istotny. Liczy się tylko pustka tej właśnie chwili. W Auschwitz Roshi Bernie Glassman, 75-letni mistrz zen, mówi, że tutaj nie jest nauczycielem, tutaj nauczycielem jest Auschwitz.
Grzegorz Dziedzic
[email protected]
fot.Andrzej Grygiel/EPA
Reklama