To, co wydarzyło się w redakcji paryskiego pisma satyrycznego „Charlie Hebdo”, jest niezwykle przygnębiające. Prócz tego, że z rąk bandytów zginęło 12 osób, atak ten jest również klęską dla wszystkich dziennikarzy, pisarzy i artystów, czyli dla wszystkich tych ludzi, którzy coś tworzą i dla których niezwykle istotna jest swoboda ekspresji i deklarowania własnych poglądów.
Jeszcze przed kilkoma dniami tylko garstka ludzi w USA wiedziała, czym we Francji jest periodyk „Charlie Hebdo”. Zresztą nawet na francuskim rynku magazyn ten miał dość mały nakład, choć zawsze posiadał wąską grupę zagorzałych zwolenników. W latach 1981–1992 w ogóle się nie ukazywał. Dziś o wydawnictwie wie cały świat. Jeśli zamiarem terrorystów było wyciszenie grupy satyryków, ich misja zakończyła się totalną klęską. Po śmierci satyryków wie o nich i o ich rysunkach znacznie więcej osób niż kiedykolwiek wcześniej.
Uprawianie satyry jest niemal z definicji zajęciem nieco ryzykownym. Ryzyko to rysownicy „Charlie Hebdo” często celowo i w sposób bulwersujący podkręcali, drwiąc nieprzystojnie z wszystkiego i wszystkich: czołowych polityków, Żydów, Palestyńczyków, Unii Europejskiej, brytyjskiej rodziny królewskiej oraz wyznawców wszystkich głównych religii świata. Rysunków dla kogoś obraźliwych zawsze było w tym piśmie pełno, z czego zresztą wydawcy byli dumni. W sumie jednak – jak w każdej demokracji – publikowanie lub tworzenie czegokolwiek jest dozwolone, o ile tylko nie łamie to prawa, czyli nie staje się przestępstwem. Tolerancja dla treści, które są prześmiewcze, kpiarskie, kontrowersyjne lub wręcz obrazoburcze jest zawsze istotnym testem na to, czy dany kraj jest rzeczywiście demokratyczny, o czym z pewnością wiedzą tacy ludzie jak Władimir Putin czy Raul Castro, gdyż ich kraje na razie nie są w stanie tego testu zdać. W przypadku ludzi spod znaku ISIS w ogóle o czymś takim nie ma sensu mówić, jako że zdają się oni żyć w jakiejś innej, zamierzchłej epoce.
Pracownicy „Charlie Hebdo” nigdy żadnego prawa nie złamali. Ich rysunki często wywoływały protesty, żądania przeprosin, nawoływania do cenzurowania niektórych treści itd. Obrażać mogli się z pewnością od czasu do czasu geje, polityczni radykałowie, przywódcy różnych państw, protestanci, muzułmanie i katolicy, w tym czasami sam Watykan. Jak dotąd nikt nigdy nie chciał z tego powodu palić i mordować – z wyjątkiem fanatycznych islamistów. Niestety problemem radykalnych muzułmanów jest to, że dla nich jakakolwiek obraza, realna czy też wyimaginowana, to niemal automatycznie uzasadnienie zbrodni i terroru. Jest to logika wręcz średniowieczna, na którą w naszej dobie po prostu nie może być miejsca. W XXI wieku nikt nie ma i nie powinien mieć prawa mordować ludzi za ich przekonania lub twórczość, nawet jeśli są to treści w taki czy inny sposób obraźliwe. Być może kiedyś dojdzie do tego, że radykalni islamiści porzucą kałasznikowy i bomby na korzyść pokojowych demonstracji ulicznych lub innych form sprzeciwu. Zanim to nastąpi, pozostaną zwykłymi zbrodniarzami – pospolitymi i haniebnymi przestępcami, którzy zasługują na najwyższe możliwe kary.
Należy mieć nadzieję, że pismo „Charlie Hebdo” przetrwa – mimo straty redaktora naczelnego oraz 8 rysowników. Dalsza publikacja wydawnictwa będzie ważnym symbolem tego, że otwartości i wolności słowa nie da się zlikwidować kulami. Wraz z milionami ludzi na całym świecie solidaryzującymi się z ofiarami paryskiego ataku, wypada mi stwierdzić: je suis Charlie.
Andrzej Heyduk
fot.Roman Pilipey/EPA
Reklama