W Ameryce od lat pokutuje przekonanie, że rząd federalny jest w znacznej mierze niepotrzebny, jako że działa źle, jest zbyt duży, grzęźnie w biurokracji i za bardzo się wtrąca w życie przeciętnego mieszkańca kraju. Często słyszy się, że taki lub inny problem winien leżeć w gestii władz stanowych, które rzekomo działają sprawniej i lepiej są w stanie rozeznać sytuację.
Mijający rok 2014 był ciosem dla wszystkich tych, którzy nieustannie krytykują centralne władze. Owszem, Kongres cierpiał z powodu paraliżu i w zasadzie niczego nie dokonał, ale rząd federalny się sprawdził, przynajmniej na dwóch ważnych frontach.
Po pierwsze Obamacare, mimo katastroficznych prognoz i niezbyt udanej premiery, działa nadspodziewanie dobrze. Dzięki temu programowi jest dziś w USA 10 milionów osób więcej z ubezpieczeniem medycznym. To ogromny sukces, o którym jednak media milczą, bo z natury rzeczy wolą się zajmować rozdmuchiwaniem skandali, zagrożeń i afer. Na początku 2014 roku rozlegało się głośne krakanie: Obamacare to totalna klapa, która zrujnuje amerykańską gospodarkę, spowoduje zwyżki płaconych składek na ubezpieczenie i doprowadzi do astronomicznych wydatków na ochronę zdrowia. Żaden z tych prognostyków się nie sprawdził.
Jeśli już mowa o zagrożeniach, to przez kilka tygodni straszono nas, że wirus ebola spowoduje w USA śmiertelną epidemię i zapędzi do grobów tysiące ludzi. W histerycznej reakcji na to domniemane zagrożenie nawoływano do zamknięcia granic, zlikwidowania lotów do Afryki i izolowania na kilka tygodni wszystkich ludzi wracających z afrykańskich wojaży do USA. Dziś o eboli w zasadzie już się w ogóle nie wspomina, bo temat przestał być dla mediów wystarczająco alarmistyczny. A dlaczego przestał? Okazało się mianowicie, że rząd federalny, w tym przypadku w postaci Centers for Disease Control, wiedział, co robi, podjął szereg doraźnych posunięć i szybko zagrożenie wyeliminował, bez konieczności uciekania się do jakichkolwiek radykalnych środków.
Pełzający spór o to, co leży w gestii rządu federalnego, a co nie, w pewnym sensie leży u podstaw amerykańskiej polityki, w której największe niebezpieczeństwo upatruje się czasami w government overreach, czyli zbyt dużych wpływach władz centralnych. Amerykańska prawica tradycyjnie postuluje znaczną redukcję rządu federalnego, zarówno jeśli chodzi o jego liczebność kadrową, jak i o uprawnienia. Jednak akurat w tym roku okazało się, że Waszyngton jest nam mimo wszystko potrzebny i potrafi skutecznie działać w sprawach, którymi władze niższego szczebla nie mogą i nie powinny się zajmować.
Jest kilka innych obszarów amerykańskiego życia publicznego, w których przydałaby się większa ingerencja federalna. USA to jeden z nielicznych krajów demokratycznych, w którym każdy stan, a często nawet każdy powiat, może organizować wybory według lokalnie ustalanych zasad – wspólny jest tylko termin wyborów, natomiast metody głosowania i procedury liczenia głosów są mocno zróżnicowane. Podobnie jest w przypadku oświaty publicznej. Ameryka nie posiada żadnego ogólnie przyjętego dla wszystkich stanów programu nauczania, a próba wprowadzenia zestawu nieśmiałych sugestii o nazwie Common Core Standards spowodowała rebelię kilku stanów, których gubernatorowie uważają, że jest to neosocjalistyczny zamach na konstytucję.
Rząd federalny, mimo przesadnych narzekań, jest potrzebny, a mijający rok jest tej potrzeby wymownym przykładem.
Andrzej Heyduk
fot.Michael Reynolds/EPA