Po raz pierwszy w swojej historii „Dziennik Związkowy” przyznaje tytuł Człowieka Roku. Tym prestiżowym wyróżnieniem chcemy nagradzać ludzi, którzy wywarli największy wpływ na życie naszej społeczności.
Nagroda przyznawana przez naszą redakcję trafia w tym roku do rąk ojca Piotra Kochanowicza.
Trudno znaleźć wśród Polonii człowieka tak zaangażowanego w działalność społeczną i pomocową, jak tegoroczny laureat. Piotr Kochanowicz to założyciel i opiekun duchowy Wspólnoty Integracyjnej „Jaśmin”, ośrodka Światełko pomagającego Polonii w walce z uzależnieniami, depresją i przemocą w rodzinie, terapeuta uzależnień w Haymarket Center i Zrzeszeniu Amerykańsko-Polskim, kapelan Domu Samotnej Matki i polonijnego harcerstwa, członek rady dyrektorów fundacji charytatywnej You Can Be My Angel. Piotr zawsze jest tam, gdzie ludzie potrzebują pomocy i wsparcia.
Piotr Kochanowicz, Człowiek Roku – z naciskiem na CZŁOWIEK.
Małgorzata Błaszczuk, redaktor naczelna
Z Piotrem Kochanowiczem, jezuitą, terapeutą uzależnień, założycielem Wspólnoty Integracyjnej „Jaśmin” – Człowiekiem Roku 2014 „Dziennika Związkowego” – rozmawia Grzegorz Dziedzic.
Grzegorz Dziedzic: Jak mam się do Ciebie zwracać? Jesteś księdzem, zakonnikiem, terapeutą, kapelanem harcerskim, motocyklistą...
Piotr Kochanowicz: Najlepiej po imieniu, Piotr. Tak się jakoś przyjęło, że ludzie mówią do mnie Piotr, Piotrze, a nie Piotrek.
To jest dosyć zaskakujące, bo jesteś osobą duchowną.
– Pamiętam, jak pracowałem kiedyś w zakładzie poprawczym dla dziewcząt. Byłem wtedy jeszcze scholastykiem, czyli klerykiem. Poszedłem tam w koloratce i te dziewczyny mówiły do mnie: „proszę księdza”. Nie wiedziałem, dlaczego jest między nami jakaś bariera, myślałem, że może dlatego, że wchodzę w świat, którego nie znam. Pamiętam, że jechaliśmy w Beskid Sądecki, zaproponowałem żebyśmy przeszli na „ty” i nie miałem koloratki. Wtedy zaczęło się dziać coś dziwnego, te dziewczyny pootwierały się i zaczęły traktować mnie jak kogoś normalnego. Okazało się, że koloratka była dla nich barierą. Od tamtej pory rzadko noszę koloratkę i wydaje mi się, że mam jakiś normalniejszy kontakt z ludźmi.
Czy w natłoku zajęć i inicjatyw w jakie jesteś zaangażowany, masz w ogóle czas dla siebie? Co robi Piotr Kochanowicz, kiedy jest sam w domu i chodzi w kapciach i piżamie?
– Czytam i słucham muzyki. Ja lubię ten czas, na przykład rano – robię sobie kawę, a czas jest jakby spowolniony, zatrzymany. Od kiedy kupiłem motor – jeżdżę, oczywiście w odpowiedniej porze roku, to jest dla mnie świetny sposób relaksu.
Czy jazda na motorze jest przeżyciem duchowym?
– Oczywiście, że jest. Pamiętam, jak to się zaczęło. Pierwszy raz na motorze przewiózł mnie Andrzej Podgórski, byłem wewnętrznie oszołomiony – skupieniem i byciem tu i teraz. Później zacząłem jeździć ze znajomymi, a najbardziej lubię jeździć sam. Na początku, jeszcze przez parę godzin po takiej samotnej przejażdżce nie mogłem odbierać telefonów, nie mogłem się odnaleźć w rzeczywistości.
Z tego, co o Tobie wiem, literatura, poezja i muzyka są ważne w Twoim życiu. Pierwsze skojarzenie, gdy pomyślę o Tobie, to Pink Floyd.
– To prawda, mam fascynację Pink Floydami, szczególnie z czasów, kiedy był jeszcze Rogers Waters. Pamiętam, jak po raz pierwszy, w Trójce, u Piotra Kaczkowskiego usłyszałem „Ścianę”. To było to. W domu mam winyle, stare płyty kupione głównie na bazarze. Mam wszystkie płyty Pink Floyd. Kiedy słucham, to czuję, że wewnętrznie mnie ta muzyka układa.
Jak to się stało, że zostałeś księdzem?
– Kształtowało mnie harcerstwo, lubiłem to. Kiedy byłem młodym człowiekiem, w Polsce były oazy – rekolekcje wakacyjne. Jeździłem na nie, na trzy turnusy pod rząd, także całe wakacje miałem zajęte. Spotkałem ludzi z ruchu Światło-Życie. To spowodowało, że zacząłem myśleć, że być może to jest sposób na życie. Spotkałem też odpowiedniego księdza, który mnie wciągnął. Nie tylko mnie zresztą, z naszej grupy oazowej kilkanaście osób wybrało stan duchowny.
Jako osoba duchowna nie skupiasz się tylko na byciu księdzem. To, czym się zajmujesz wykracza przecież poza kompetencje księdza, przynajmniej w tradycyjnym tego słowa znaczeniu.
– Kapłaństwo ma dla mnie wartość właśnie kiedy jest się blisko ludzi. Nasz jezuicki charyzmat zakłada, aby przekraczać granice i iść tam, gdzie inni nie idą. Wtedy to ma sens. Gdybym zaczął się izolować, pewnie byłbym nieszczęśliwy i sfrustrowany.
Jesteś szczęśliwym człowiekiem?
– Pewien filozof powiedział, że szczęście jest celem, a jednocześnie dążeniem do celu. Pamiętam, że czytałem w dziennikach Anny Kamińskiej, że w życiu ważne są tylko chwile, dla których warto żyć. Kiedy jako starsza kobieta straciła męża, pisała, że właśnie codzienne czynności: pranie, gotowanie dawały jej szczęście. Jest mnóstwo momentów, kiedy czuję się szczęśliwy: jazda na motorze, poranna kawa...
Rozprawmy się z kontrowersjami, jakie ostatnio wokół Ciebie narosły. Twoi zwierzchnicy chcieli, żebyś pojechał do Polski. Odmówiłeś.
– Nie podejmowałbym się pewnych zobowiązań dotyczących najbliższych miesięcy, a może roku, gdybym wiedział o tym wcześniej. Przedstawiłem przełożonemu swoje racje, z których wynikało, że jestem bardziej potrzebny tutaj, niż w Polsce. Jestem mu wdzięczny za to, że dzięki temu, iż zostałem odwołany z Jezuickiego Ośrodka Milenijnego, mogłem podjąć pracę w Haymarket. Rozluźniły się moje więzi ze wspólnotą jezuitów na Avers Ave., ale nadal pozostają oni moimi współbraćmi, w dalszym ciągu jestem księdzem i jezuitą. Nowy przełożony z dużym zrozumieniem odniósł się do tej sytuacji i podoba się mu to, czym się teraz zajmuję.
A robisz dużo: pracujesz w Haymarket Center i w Zrzeszeniu Amerykańsko-Polskim jako terapeuta uzależnień, jesteś zaangażowany we wspólnotę Jaśmin, stworzyłeś Światełko, zainicjowałeś modlitwę ekumeniczną Taize, należysz do Domowego Kościoła… Długa jest lista Twoich dokonań i obowiązków. Porozmawiajmy o Jaśminie. Jak to się wszystko zaczęło?
– W księgarni Niebo spotkałem mamę dziecka autystycznego i zaczęliśmy rozmawiać. Ona mówiła, że byłoby świetnie gdyby powstało miejsce, gdzie rodzice z dziećmi niepełnosprawnymi mogliby przyjść na mszę świętą. Jej doświadczenia były takie jak większości rodziców dzieci z autyzmem czy zespołem Downa – ich dzieci często budzą różne reakcje ludzi, z oburzeniem włącznie. Powstał pomysł, żeby te dzieci z rodzicami zaprosić na mszę i spotkanie. To był 2007 rok. Na pierwszą mszę przyszło ponad 20 rodzin, pomyśleliśmy, żeby spotykać się regularnie, raz w miesiącu. W praktyce spotykamy się częściej, bo są wyjazdy, bale i inne inicjatywy wspólnotowe.
Staliście się wielką jaśminową rodziną?
– Tak, oprócz rodzin z dziećmi są też wolontariusze, jest ich wielu, to ludzie oddani i wrażliwi. Wolontariusze opiekunowie mają pod opieką jedno dziecko i nim opiekują się przez rok. Są też wolontariusze przyjaciele, którzy pomagają w sprawach organizacyjnych. Ja od niedawna też jestem wolontariuszem – opiekunem Dawida. Dzięki temu, że olbrzymią część moich obowiązków w fundacji przejął ojciec Paweł, mogę robić to, w czym czuję się najlepiej. Z Dawidem mamy dobre relacje, na ostatnich dwóch koloniach byłem jego opiekunem. Znamy się dosyć dobrze i się lubimy.
To nie jest jedyna „pierwsza linia frontu”, na której jesteś. Skąd Twoja fascynacja uzależnieniami? Jak zostałeś terapeutą uzależnień?
– W szkole średniej czytałem czasopismo „Monar”, podobała mi się idea pomagania ludziom uzależnionym. W mojej rodzinie, jak chyba w każdej polskiej rodzinie, problem uzależnienia istniał. Pracując w zakładzie poprawczym dla nieletnich dziewcząt, spotykałem dziewczyny, które jako nastolatki już miały problem z alkoholem lub brały narkotyki. Po przyjeździe do Chicago, kiedy po raz pierwszy poszedłem w pieszej pielgrzymce do Merrillville, odkryłem, że większość ludzi, z którymi rozmawiałem, ma kogoś bliskiego, męża, żonę, syna, córkę, ojca – uzależnionego od alkoholu czy narkotyków. I oni idą w intencji, żeby stał się jakiś cud, żeby bliscy przestali ćpać czy pić.
Pracując w programach odwykowych, w Zrzeszeniu Polsko-Amerykańskim i w Haymarket Center spotykasz ludzi, którzy są na samym początku tej drogi, często przychodzą na odtrucie jeszcze pod wpływem alkoholu i narkotyków. Jaki jest następny krok?
– Ci, którzy przychodzą z własnej woli, świadomie, mają większe szanse, by zostać na leczeniu. Są tacy, których ktoś bliski przywiózł na detoks, często po jednym czy dwóch dniach czują się już lepiej i odchodzą. Program trwa 28 dni i polega na przekazaniu jak największej wiedzy o uzależnieniu jako chorobie. Dajemy też pacjentom cały zestaw emocjonalnych narzędzi do utrzymywania trzeźwości i unikania nawrotów. Trzeba pamiętać, że chorobę można zaleczyć, ale nie wyleczyć. Jeżeli ktoś nie potrafi trudnych momentów wychwycić i się im przeciwstawić, często w sposób przez siebie niezawiniony – może zacząć znowu pić. Zachowuje się jak dziecko we mgle. Oprócz wiedzy o uzależnieniu, potrzebny jest również program 12 kroków i to, co ten program oferuje – wejście do swojego wnętrza, by wprowadzić ład w swoich emocjach. Cud trzeźwości jest możliwy poprzez pracę, którą się wykona. Nie bardzo wierzę i rozumiem, by ktoś nagle został ogarnięty jakimś światłem i przestał pić. Podobnie jest z utrzymaniem trzeźwości. Ci, którzy potrafią utrzymać trzeźwość kilka miesięcy czy lat – robią to za cenę ogromnej pracy i czujności. W Biblii jest napisane, że nosimy nasz skarb w glinianych naczyniach, trzeźwość trzeba chronić i o nią dbać.
Czyli ta ciężka praca, ta zmiana jest przede wszystkim duchowa?
– Absolutnie tak. Dla mnie jako terapeuty sukcesem jest, jeśli przekonam mojego pacjenta, że po pierwsze - z terapią nic się nie kończy, a po drugie – jeśli chce w trzeźwości wytrwać – musi zdać się na program 12 kroków i ze sponsorem, takim duchowym opiekunem, ten program przepracować. Wtedy jest ogromna szansa, że chory na długi czas, często do końca życia, będzie w stanie zachować trzeźwość. Da się. Żyjemy w czasach, kiedy ta droga została już wynaleziona i przetarta. Ci, którzy próbują trzeźwieć po swojemu, najczęściej ponoszą porażkę.
Zostawmy temat uzależnień. Jesteś również kapelanem harcerzy i harcerzem.
– Pomimo że czynnym harcerzem byłem tylko przez kilka lat, to od samego początku podobała mi się idea kształtowania charakteru i aktywnego spędzania wolnego czasu. Dla mnie fascynujące jest obserwowanie harcerzy i zuchów na wakacyjnych obozach. Ich rówieśnicy wstają koło południa, są stale zajęci grami, iPodami, iPhonami i nudzą się. Harcerze wstają wcześnie, muszą pościelić łóżka, ugotować obiad. Takie proste życie obozowe to niezwykła propozycja dla młodych ludzi, ta szkoła życia zaowocuje, kiedy dorosną. W kontekście uzależnień harcerstwo może być świetną profilaktyką. Należałoby zainwestować w młodego człowieka odpowiednio wcześnie.
Czyli zapobiegać, zamiast leczyć.
– Tak, harcerze mają swój świat wartości, przyjaciół. Przede wszystkim nie nudzą się sami ze sobą. Jeżeli jako rodzic ktoś nie wie, jak ustrzec swoje dziecko przed zagrożeniami wczesnej młodości – harcerstwo jest odpowiedzią. Ryzyko wejścia w świat narkotyków, alkoholu i niebezpiecznych zachowań można zmniejszyć poprzez naukę norm i wartości.
Często przyczyną problemów jest źle pojęta wolność – jako robienie tego, co nam się podoba.
– Wolność to jest odpowiedzialność, to świadome podejmowanie trudnych wyzwań. Na pewno nie jest to brak reguł w życiu. Wewnętrzną wolność młodego człowieka można kształtować poprzez wymagania wobec niego. Ważną rzeczą jest też uczenie młodych wrażliwości wobec innych: pomoc, wolontariat.
Jaka jest Twoja rola w fundacji You Can Be My Angel?
– Jestem jednym z dyrektorów fundacji, próbuję uczestniczyć w spotkaniach, ale przyznam, że nie poświęcam fundacji tyle czasu, ile bym chciał. Fundacja zbiera pieniądze na chore dzieci. W Jaśminie kontakt z dzieckiem jest namacalny, wolontariusz w zamian otrzymuje bardzo wiele – ciepło, wdzięczność, uśmiech dziecka. Wolontariusze z YCBMA pomagają dzieciom, które znają tylko z fotografii. To wymaga jeszcze większej wewnętrznej dyscypliny. Szczególnie kiedy działa się w swoim wolnym czasie. Podziwiam tych ludzi.
Nie boisz się, że się zwyczajnie, po ludzku wypalisz?
– Paradoksalnie w tym momencie mam trochę mniej obowiązków i zaangażowania. Wiem, kiedy będę w Haymarket, kiedy w Zrzeszeniu, w Domu Samotnej Matki i tak dalej. Przede wszystkim to, co robię, sprawia mi przyjemność. Oczywiście jazda motorem, muzyka, książki to sprawdzone metody na zachowanie psychicznej higieny. Mam nadzieję, że nie doświadczę apatii i przeświadczenia, że to, co robię, nie ma głębszego sensu.
Co dalej, jakie są Twoje plany i marzenia?
– Chciałbym podjąć kiedyś pracę jako kapelan w więzieniu, bo wiem, że jest ogromna potrzeba. Druga rzecz, to otworzyć ośrodek–farmę dla narkomanów, gdzie mogą pozostać przez rok lub dłużej. Będą mogli pracować i dbać o to miejsce, nie tylko po to, by się sami wyżywić, ale by odzyskać poczucie wartości i wiarę w siebie. Będą mogli spędzić bardzo konstruktywny czas i połączyć w jednym: terapię, harcerskie podejście i duchowość 12 kroków.
Czy w świetle tej duchowości, pomocy innym, bycia blisko potrzebujących tytuł Człowieka Roku nie jest dla Ciebie krępujący?
– Nie ukrywam, że jest i myślę o tym dniu, kiedy już nie będę na okładce „Dziennika Związkowego”. Jestem wdzięczny za to wyróżnienie, ono może pomóc ludziom dowiedzieć się, że istnieje Haymarket, Światełko, miejsca, gdzie można znaleźć pomoc. Że jest Jaśmin, że w Domu Samotnej Matki można znaleźć schronienie. Są harcerze i można mieć propozycję dla dziecka. Jest co robić i gdzie szukać pomocy.
Gratuluję Ci serdecznie i życzę wytrwałości.
– Dziękuję bardzo.
O "Człowieku Roku 2014" powiedzieli:
o. Jerzy Sermak, SJ
Świadectwo współbrata
O jezuicie Piotrze Kochanowiczu wiedziałem od dawna. Jest moim współbratem od 1987 roku, jednak poznałem go osobiście dopiero półtora roku temu. Przyszło nam razem spędzić w jezuickiej wspólnocie w Chicago 14 miesięcy. Miałem możność poznawać Piotra w różnych sytuacjach i okolicznościach. Razem modliliśmy się w naszej kaplicy na Avers i w Jezuickim Ośrodku Milenijnym przy Irving Park, razem spożywaliśmy posiłki, razem rozwiązywaliśmy rozmaite życiowe i zakonne dylematy i wątpliwości. Piotr niechętnie i niewiele mówił o sobie. Jego lakoniczne wypowiedzi były zawsze błyskotliwe, inteligentne, czasem lekko zaczepne, ale zawsze dające do myślenia. O Piotrze najwięcej mówią jego dzieła. Jest ich wiele: Wspólnota Integracyjna „Jaśmin”, różne grupy terapeutyczne, poradnie i grupy wsparcia, Kręgi Domowego Kościoła, ZHP, ekumeniczna grupa modlitewna „Taize”, kapelaństwo w Domu Samotnej Matki i motocyklistów, programy radiowe, organizowanie koncertów i innych spotkań. Tak wygląda, w olbrzymim skrócie, praca społeczna Piotra. Jest on przede wszystkim księdzem – na pozór lekko luzackim, bo np. nie chodzi w koloratce, ale za to bardzo gorliwym. Jakże często dowiadywałem się, że Piotr pojechał gdzieś daleko poza Chicago, bo trzeba było tam kogoś wyspowiadać, pocieszyć, pogrzebać czy odprawić mszę świętą. Spotykam wiele osób, które z uznaniem mówią o ojcu Piotrze jako ich przyjacielu i ojcu duchownym. Ma on w sobie coś, co przyciąga ludzi, zwłaszcza takich, od których tzw. porządni trzymają się z daleka. Piotr pełnił w naszym domu zakonnym funkcję ekonoma, był odpowiedzialny za prowadzenie finansów domu i sanktuarium. Zadanie to wykonywał wręcz perfekcyjnie. Nie był ani rozrzutny, ani skąpy, potrafił do finansów zastosować ignacjański złoty środek. Nigdy nie narzekał, nie skarżył się, że ma zbyt wiele pracy.
Dobrze nam się współpracowało i bardzo żałuję, że trzeba się rozstać. Cieszę się jednak, że doceniono społeczne i kapłańskie zaangażowanie Piotra w pracę dla najbardziej potrzebujących. Dziękuję tym, którzy się na Piotrze poznali. Piotrek, gratuluję!
Ala Hołyk – Haymarket Center
Znam jezuitę Piotra Kochanowicza od 2006 roku, kiedy przybył do Chicago z Buffalo w New Jersey. Piotr pragnął kontynuować swoją misję pomagania uzależnionym, a ja w tym czasie, wraz z innymi pracującymi w zawodzie, usilnie szukałam przyjaznych miejsc, gdzie mogłyby funkcjonować grupy wsparcia dla uzależnionych i ich rodzin – AA, NA, Al-Anon (DDA w języku polskim). W tamtym czasie to był naprawdę problem – niewiele placówek było chętnych, by użyczyć swojego miejsca na spotkania ludzi z problemami uzależnienia. Piotr okazał się prawdziwym darem z nieba. Za jego pośrednictwem otworzyły się drzwi Jezuickiego Centrum Milenijnego. Wszyscy na pewno słyszeli o Światełku. Większość zna comiesięczne modlitwy w intencji uzależnionych – Taize, a niektórzy w nich uczestniczą. Myślę, że Piotr sam jest dla wielu uzależnionych takim światełkiem nadziei. Piotr Kochanowicz jest również certyfikowanym terapeutą uzależnień. Obecnie razem pracujemy, pomagając uzależnionym znaleźć drogę do trzeźwości i w niej wytrwać. Piotr jest świetnym organizatorem – bardzo cierpliwym, pogodnym, z poczuciem humoru – po prostu wspaniałym i dobrym człowiekiem. Uważam za szczególny przywilej, zaszczyt i honor znać Piotra. Myślę, że nie mogło być bardziej trafnej kandydatury na Człowieka Roku. Gratulacje!
Angelika Danek, dyrektor kliniczna w Zrzeszeniu Amerykańsko-Polskim
Skromność i pokora charakteryzują tegorocznego kandydata do honorowego tytułu Człowieka Roku przyznanego przez „Dziennik Związkowy”. Nie jest on łasy na pochwały i wyróżnienia – o nim i za niego mówią jego czyny.
Piotra poznałam w 2008 roku, kiedy starał się o staż w klinice leczenia uzależnień w Zrzeszeniu Amerykańsko-Polskim. Swoim zaangażowaniem i pracowitością zjednał sobie sympatię nie tylko całego zespołu kliniki, ale przede wszystkim pacjentów. Jego charyzmatyczna osobowość w połączeniu z ciepłem i szacunkiem do ludzi pomogły bardzo wielu ludziom odbić się od dna i powrócić do normalnego życia. Bezpośrednio po odbyciu stażu Piotr został zatrudniony w naszym ośrodku jako terapeuta.
Pomimo swoich licznych obowiązków Piotr zawsze potrafi znaleźć czas dla osób będących w potrzebie. Założył Wspólnotę Integracyjną „Jaśmin” dla rodzin dzieci niepełnosprawnych. Prowadzi Światełko – organizację będącą bezpieczną przystanią dla ludzi doświadczających różnych problemów życiowych. Pomaga w organizowaniu corocznej wigilii dla osób samotnych.
Kolejną niezwykłą cechą Piotra jest jego zdolność do empatycznego słuchania i wczuwania się w sytuację rozmówcy. Zawsze stara się zrozumieć uczucia i myśli drugiego człowieka. W kontakcie z ludźmi Piotr jest autentyczny i rzeczywisty. Wyraża to, co czuje, przekazuje świat swoich wartości i przekonań. Dzieli się z nami tym, co ma najcenniejsze – sobą.
Harcmistrz Beata Pawlikowska
Spotkałam ojca Piotra Kochanowicza jeszcze zanim został mianowany kapelanem harcerskim Obwodu Chicago. Poznałam człowieka głęboko myślącego, spokojnego, kochającego poezję. Kiedy został ogłoszony naszym następnym kapelanem, niejeden instruktor zapytał: „Jak on przemówi do młodzieży? Jak z nimi nawiąże kontakt?” Ale jak dobrze wiemy, nie należy ludzi osądzać na podstawie pozorów!
O. Piotr zawojował młodzież. Szybko przekonał ich do siebie swoją bezpośredniością i szczerością. To osoba, która potrafi wysłuchać, doradzić i ciepłym słowem dodać otuchy.
Kapelan szybko zdobył zaufanie wszystkich w harcerstwie. Oczywiście bardzo zaimponował chłopcom (ale nie tylko) motorem, którym przyjeżdża do ośrodka harcerskiego, często aż z Chicago. Takich podróży odbył wiele. Harmonogram akcji letnich często bywa napięty do tego stopnia, że kapelan przyjeżdżał do nas co weekend przez kolejne 4–5 tygodni. Nigdy nie zostaje długo, bo spieszy gdzieś indziej: czy do wspólnoty „Jaśmin”, czy z mszą do sióstr.
Ten cichy, małomówny człowiek potrafi nie tylko nawiązać kontakt, ale też przyciągać do siebie ludzi. Jest przykładem godnym naśladowania. Radość życia i niesienia pomocy innym z niego promienieje. Pokazuje młodym, jak należy słuchać innych, odnosić się do ludzi z empatią i wyrozumiałością.
Dowiedziałam się zupełnie przypadkiem, że nasz kapelan sam jest harcerzem. Nawet kiedyś był zastępowym! Jest jednak tak skromny, że przyznał się do tego dopiero po wielu latach.
Czuwaj!
Daria Łyskawa – organizatorka Motocyklowej Pielgrzymki
„Lecz kto by między wami chciał stać się wielkim, niech będzie waszym sługą.”
Mt 20, 26
Ten fragment Ewangelii zawsze mi przypomina o. Piotra Kochanowicza. Poznałam o. Piotra dobrych parę lat temu, ale dopiero dwa lata temu było nam dane poznać się bliżej. Gdy kupił sobie motocykl i po „obejrzeniu w internecie jak się jeździ motorem” wziął udział w motocyklowej pielgrzymce do Amerykańskiej Częstochowy. Ojciec Piotr jest zawsze gotowy do pomocy, służby i działania. W Ewangelii czytamy, że Pan Jezus chodził i uzdrawiał – jednym słowem działał. Dla mnie ojciec Piotr jest właśnie takim przykładem sługi, który na wzór Jezusa działa i uzdrawia ludzi z różnych ich dolegliwości.
Katarzyna Romanowska, fundacja You Can Be My Angel
Nasze drogi skrzyżowały się trzy i pół roku temu. Organizowałyśmy wtedy naszą pierwszą akcję pomocy dla chorego na raka Marcinka Sporka. Piotr – tak prosił, żeby zwracać się do niego – od samego początku poświęcił dużo czasu, aby uświadomić nam, z czym wiąże się pomaganie na dłuższą skalę. Godziny rozmów o blaskach i cieniach takiej działalności miały przygotować nas na to, co robimy niestrudzenie do dziś. Szczególnie zwracał uwagę na negatywne aspekty z tym związane. Nie bardzo rozumiałyśmy wtedy, dlaczego chciał nam przekazać swoje doświadczenia właśnie w ten sposób. Z perspektywy czasu wiemy, że to miało nas zahartować, bo pomaganie jest ciężką pracą i tylko osoby odpowiednio przygotowane mogą wytrwać w swojej misji.
Piotr jest z nami, czyli fundacją You Can Be My Angel, od samego początku. Chociaż nie ma dla nas wystarczająco dużo czasu, to w momentach, kiedy go potrzebujemy, zawsze znajdzie dla nas chwilę. Jest nie tylko jednym z dyrektorów fundacji, ale przede wszystkim jej mentorem. Jesteśmy wdzięczni Piotrowi za to, że jest częścią naszej anielskiej wspólnoty, dzieli się z nami swoimi doświadczeniami i mądrością życiową – w ten sposób pomaga nam wytrwać i nie poddawać się. Jest coś takiego w Piotrze, co dodaje skrzydeł. Wystarczy z nim porozmawiać i już świat nabiera innych kolorów. To jest wielki dar, który Piotr otrzymał i świetnie rozwinął poprzez służenie innym i pomaganie potrzebującym – za to właśnie serdecznie mu dziękujemy – fundacja You Can Be My Angel.
Anna Bartold – Wspólnota Integracyjna „Jaśmin”
Autentycznie dobry, uprzejmy, skromny i wyrozumiały – to tylko niektóre z określeń, jakie przychodzą na myśl, kiedy mowa o o. Piotrze.
Mimo iż od momentu założenia przez o. Piotra Wspólnoty Integracyjnej „Jaśmin” upłynęło już ponad siedem lat, jego zaangażowanie nie maleje i dziś właściwie nikt nie wyobraża sobie Jaśminu bez niego!
Jako lider dał poznać się jako osoba o ogromnych pokładach cierpliwości i łagodności. O. Piotr to przede wszystkim jeden z nas – poza wsparciem duchowym gotów jest zawsze pomóc przy każdej czynności. O tym, jak zaskarbił sobie serca nie tylko rodzin czy wolontariuszy, ale i samych dzieci jaśminowych, świadczyć może fakt, iż dzieci lgną do niego – ufają mu i stawiają go sobie za przykład.
O. Piotr jest po prostu jedną z osób, które zmieniają świat.
Sławomir Budzik – wolontariusz, Wspólnota Integracyjna „Jaśmin”
Fenomen chicagowskiej grupy Jaśmin jest cząstką fenomenu osobowości jezuity Piotra Kochanowicza. Przez lata polonijne rodziny wychowujące niepełnosprawne dzieci potrzebowały wsparcia, ale to wsparcie nie przychodziło.
Po przyjeździe do Wietrznego Miasta, a dokładniej do Jezuickiego Ośrodka Milenijnego, Piotr Kochanowicz zauważył te potrzeby. Nasze potrzeby. Tuż po ogłoszeniu, że powstaje w Chicago Wspólnota Integracyjna „Jaśmin” dla rodzin z dziećmi niepełnosprawnymi, tylko z dzielnic Portage Park i Jefferson Park zapisało się blisko 150 osób. To rodziny wychowujące dzieci z zespołem Downa, autystyczne i po porażeniu mózgowym. Równolegle powstała grupa wolontariuszy, którzy wsparci akceptacją Piotra Kochanowicza potrafili wzbijać się na wyżyny swojej dobroci.
Stoicki spokój, umiejętność zobaczenia dobra w człowieku, wysublimowane poczucie humoru, przenikliwa mądrość, wielka empatia, pokora i niespotykana bezinteresowność w okazywaniu dobra – to osoba Piotra Kochanowicza we wspólnocie Jaśmin.
Po latach dla wielu wspólnota stała się ostoją, bezpieczeństwem, ciepłym miejscem z niezwykłymi ludźmi. Dla innych miłą przygodą. Dziś do wspólnoty Jaśmin należy blisko pół tysiąca osób. Piotr Kochanowicz pozostał w Jaśminie wolontariuszem.