Gdy tylko dowiedziałem się o cyberataku na firmę Sony, pomyślałem, że to ryzykowna, ale genialna strategia promocji filmu „The Interview”. Kto stoi za aktem cybernetycznego wandalizmu jest sprawą drugorzędną. Pewne jest, że o kolejnej głupawej komedyjce trąbi cały świat.
Już sama nazwa hakerskiej grupy, która zaatakowała Sony – Strażnicy Pokoju (Guardians of Peace) nawiązuje do niedawnego, wakacyjnego megahitu „Strażnicy Galaktyki” („Guardians of the Galaxy”) i brzmi, jakby była stworzona podczas konferencyjnej burzy mózgów. Jednak tak naprawdę nie wiadomo, kto dokonał ataku. Hakerzy tak namieszali, żeby wszystko wskazywało na wewnętrzną, amerykańską robotę. FBI z jednej strony wskazuje na cyberwandali z Korei Północnej, z drugiej prosi Chiny o pomoc w ustaleniu sprawców ataku.
Pytanie brzmi: dlaczego taki korporacyjny kolos, jak Sony, dopuścił do tak skutecznego cyberataku? Sony – firma, która z hakerstwem jest za pan brat, jest przecież jednym z ulubionych celów „internetowych ninja”. Korporacja ma od dawna problemy z hakerami, którzy za punkt honoru uważają złamanie kodów do kolejnych modeli konsoli do gier Playstation. A w Sony nie pracują głupki – wręcz przeciwnie – asy biznesowych posunięć; strategia jest planowana i wdrażana z konsekwencją. Ryzyko jest zawsze wliczone w zysk, a ten – jak zwykle leży w mianowniku korporacyjnych poczynań. Tylko po co za ciężką kasę zatrudniać własnych hakerów trudniących się tworzeniem i ulepszaniem zabezpieczeń? Można spróbować doprowadzić do tego, że rząd ogłosi każdy akt cyberprzemocy działaniem terrorystycznym i otoczy biedną, skrzywdzoną korporację parasolem antyterrorystycznej ochrony…
Tyle że państwo ma gdzieś straty Sony tak długo, jak zabezpieczone są jego interesy, czyli dopóki nikt go nie przewala na podatkach. Obama nawet by się nie zająknął, gdyby nie sprytny, a zarazem prymitywny wybieg – hakerzy zagrozili, że każdego, kto pójdzie na „The Interview” do kina, czeka krwawy i gwałtowny koniec. Użyto nawet porównania do wydarzeń z 11 września. Nie idźcie do kina, bo zabijemy was i wasze rodziny. Na takie dictum rząd musiał odpowiedzieć. Prawnicy Sony rozmyślnie grają na emocjach, powtarzając brednie o cyberterroryzmie. Tymczasem to, co się stało, cyberterroryzmem nie jest – to kradzież danych i tyle. Cyberterroryzm to działanie mające na celu wywołanie paniki i skrzywdzenie możliwie największej liczby ludzi – atak na zabezpieczenia elektrowni, rurociągi, czy choćby system sygnalizacji świetlnej w mieście. Prezydent Obama wykazał się rozsądkiem, nazywając atak aktem cyberwandalizmu i nie robiąc wokół sprawy nadmiernego zamieszania. Zamiast wysłać drony nad Pjongjang – skrytykował Sony za tchórzliwe wycofanie filmu z dystrybucji. Najwyraźniej nie o to chodziło szefostwu Sony, bo ich prawnicy już jęczą, że pomoc państwa jest zbyt mała i nie spełnia ich oczekiwań.
Promocja filmu, opisywanego jako komedia i satyra na północnokoreańskiego dyktatora, poszła genialnie. O „The Interview” wiedzą już wszyscy, jeszcze zanim film trafił do kin. To, że trafi, to pewnik. Spece od marketingu zadbają o to, by amerykański obywatel poszedł do kina, uważając, że właśnie dokonuje aktu nadzwyczajnej obywatelskiej odwagi. Nic nie ogląda się lepiej od „białych kruków”, choć w tym wypadku kruk jest co najwyżej kanarkiem. Reszta pójdzie do kina z ciekawości i żeby się pośmiać. W końcu grający główne role Seth Rogan i James Franco to para hollywoodzkich błaznów, których ekranowe poczynania rzeczywiście bywają zabawne, szczególnie dla miłośników palenia marihuany.
Mnie osobiście nie śmieszy w ogóle jeden szczegół – pomysł, aby filmowego Kim Dzong Una zabić. Były już filmy opowiadające o zabójstwach dyktatorów, tyle że fikcyjnych. W tym wypadku producenci filmu wyszli poza granice zwyczajnego dobrego smaku. Nie chodzi mi o głośne bekanie i puszczanie bąków, tylko o zabójstwo – jakby nie patrzeć prawdziwego człowieka. Ośmieszajcie, wyszydzajcie – do woli, rzeczywiście jest Kim Dzong Un postacią przerażająco groteskową. Ale zabijać, nawet jeśli to dyktator? Tu, moim zdaniem, twórcy przekroczyli Rubikon zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Jest Kim krwawym satrapą i mam nadzieję, że spotka go kiedyś proces przed haskim trybunałem, albo, co bardziej prawdopodobne, zaciukają go jego polityczni przeciwnicy. Z drugiej strony, z czysto humanistycznego punktu widzenia, mówimy o człowieku, który może łaskocze wieczorami po podgolonych karczkach swoje dzieciaki i lubi kotki.
Żaden ze mnie spec od terroryzmu czy hakerki, ale nie wydaje mi się, żeby za atakami na Sony stał północnokoreański reżim. Kim zaprzecza, a mógłby przecież sprawę propagandowo wykorzystać i otwarcie chełpić się zwycięstwem nad imperialistycznym jankeskim potworem. A tu – wręcz przeciwnie – zapowiada pomoc w śledztwie przy ustaleniu sprawców. Facet, który otwarcie głosi, że w razie czego zmiecie atomem każdy kraj na świecie, ze Stanami włącznie.
Proszę nie zrozumieć mnie opacznie, nie jestem zwolennikiem Kima ani jego metod rządzenia. Koreańczyków zwyczajnie lubię – ci, których znam, to przemili, zdyscyplinowani i ciężko pracujący ludzie. Jakoś nie pasują mi do samobójczych ataków w kinach. Jeśli zaś mam wybierać, komu wierzyć w sprawie cyberataków, to zdecydowanie bardziej Kim Dzong Unowi niż megakorporacji Sony. Zresztą Kim i Sony mają coś wspólnego – brak zasad. On, wiadomo – z troski o utrzymanie władzy i własne gardło, oni – przez ślepą żądzę zysku.
Grzegorz Dziedzic
[email protected]
Na zdjęciu: Kim Dzong Un fot.Rodong Sinmun/EPA
Reklama