W 1981 roku miałem siedem lat. Z 13 grudnia pamiętam tylko, że nie mogłem wyjść z domu, mama puściła mnie na podwórko tylko na 10 minut. Pamiętam, że zamieniłem z kolegami tylko parę słów, ale było wśród nich to straszne – wojna. Do domu wróciłem z gulą lęku w gardle.
Pamiętam też, że w domu było cicho, ojca nie było, bo pojechał do sanatorium. Mój trzyletni brat włączył telewizor, w którym zamiast „Teleranka” smutno przemawiał generał. Mama, zaalarmowana brakiem coniedzielnego programu, który oglądaliśmy przecież z rytualną regularnością, z samego przemówienia zrozumiała tyle, że jest wojna. To, że pewnie z komunistami, dośpiewała sobie sama. Nikt nie wiedział, co się stanie. Telefony nie działały. Ta pamiętna niedziela mogłaby przejść do historii Polski jako Narodowy Dzień Dezorientacji.
U nas, w prowincjonalnym Tarnowie praktycznie nie działo się nic. Nie było słychać wystrzałów, nie jeździły czołgi, nikt się nie bił z ZOMO. Z mojej rodziny nikt nie został aresztowany ani internowany. Żyliśmy przecież, jak większość Polaków, jak normalni ludzie w nienormalnym kraju. Strzępki informacji podkręcone chłopięcą wyobraźnią układały się w pozornie logiczną, fantastyczną całość. Wszyscy oczywiście wiedzieliśmy, że komuniści to łotry i przyjdzie na nich kryska, nikt tylko nie wyobrażał sobie kiedy i w jaki sposób mogłoby to nastąpić.
Podobno mieli wejść Ruskie, a to napawało mnie lękiem. Moja prababcia Marysia, rocznik 1903, była kobietą dorodną, mądrą i spokojną. Tylko na wspomnienie o Ruskich na moment traciła rezon i z pogardą rzucała: „swołocz”. Dziadek mieszkał nad samym Bugiem, a Ruskie podobno zaraz za granicą stali. Nie wiem. Dla nas, chłopaków z I c, problemem było to, że w kioskach nie ma „Świata Młodych”. Poza tym spokój. Nie mieściło mi się w głowie, że Polak Polaka potrafi zastrzelić. Później chłopaki przynosili do szkoły różne straszne informacje, ale nie bardzo w nie wierzyłem.
Kilka dni temu wpadł mi w ręce tekst, fragment książki pt. „W stanie”*, zapis pierwszych dni stanu wojennego. Dziwny reportaż – strzępy wypowiedzi, zaledwie po kilka zdań. Nazwiska ludzi znanych, ale przede wszystkim zwykli świadkowie wydarzeń i ich rwane relacje. Wszędzie przebija zagubienie, lęk i niepewność jutra. Powraca w tych krótkich sprawozdaniach doznanie przejmującej ciszy, takiej, że aż piszczy w uszach. Nagłe rozdzielenie na my i oni, schizofreniczne, bo oni tacy jak my. Jedna z najdramatyczniejszych relacji była o tym, jak ksiądz dawał wszystkim rozgrzeszenie, jakby szli na śmierć. Ciary. Wspomnienia strachu, który odbiera mowę, łoskotu gąsienic, opisy twarzy zomowców jak straszliwych zombi. Zero romantyzmu, krew na śniegu, strzały, strach, brutalność. I znowu strach, z każdej strony uwikłanych w tę kotłowaninę ludzi. Gul w gardle, twarda kula w przełyku.
33 lata później siedzę przed telewizorem w moim małym domku na przedmieściach Chicago. Od kilku dni mam w gardle znajomą kulkę, małą póki co, lęku. Na ulicach amerykańskich miast od kilku dni trwają protesty, atmosfera robi się coraz bardziej gęsta. Czołgów jeszcze nie widać, ale nikt nie ukrywa, że są w gotowości. Prezydent już zapowiedział, że popiera protesty, tak długo, jak będą pokojowe. A co jak przestaną być? Każe strzelać? Nie mogę oglądać tych obrazków, policji w maskach gazowych, z pałami. Wiem, że wystarczy jedna iskra, żeby doszło do wybuchu, że jedna prowokacja spowoduje, że zginą ludzie. Wyłączam telewizor, ale za godzinę sprawdzam, czy są wiadomości z ostatniej chwili, czy komuś już puściły nerwy. I myślę sobie: żeby to się jednak rozeszło po kościach, niech się rozejdą do domów. Wtedy, w stanie wojennym ludzie ginęli przypadkowo, za blisko podeszli i dostali gazem, nadziali się na pijany patrol, ginęli za nic, za wygląd, za wrażenie, za opornik przypięty do kurtki. Ja mam szczęście, jestem białym czterdziestolatkiem; gdybym był czarnym dwudziestolatkiem policja w mojej miejscowości zatrzymywałaby mnie pewnie przynajmniej raz w miesiącu, a ochroniarz w sklepie chodziłby za mną, pilnując, czy czegoś nie kradnę.
Tu ludzie i tam ludzie. Media kłamią, jak kłamały. W telewizjach śniadaniowych dezinformacja, nieinformacja – we wszystkich dostępnych smakach. Jakiś specjalista w CNN właśnie powiedział, że właściwie to wcale Garnera policja nie udusiła. Gdyby nie puszczane w kółko nagranie i odgłosy błagającego o haust powietrza człowieka, pewnie powiedziałby, że sam się udusił. Skąd to znam? Ilu chłopaków „samych się pobiło”, spadło ze schodów albo po pijaku do rzeki? „Nie mogę oddychać” – skanduje tłum w amerykańskich miastach, powtarzając ostatnie słowa Erica Garnera. W grudniu 81. powietrze było rześkie, ale duchota nie pozwalała oddychać.
Znowu rocznica, tylko czego? Dezorientacja trwa. Jedni mówią, żeby każdego zomowca znaleźć, osądzić i najlepiej powiesić. Inni, że to historia, muzeum i martyrologia. Ja wiem swoje. Ludziom, którzy siedzieli w komunistycznych więzieniach i obozach dla internowanych, należy się szacunek, tym, którzy szli z siekierami na czołgi – podziw; tym wszystkim, którzy zginęli – cześć i pamięć. Szkodnikom, którzy rocznicę gwałtu na otumanionym narodzie wykorzystują do własnych machlojek – ani słowa.
Grzegorz Dziedzic
*Praca zbiorowa autorstwa: Zbigniewa Gluzy, Katarzyny Madoń, Grzegorza Sołtysiaka i Alicji Wancerz. Książka "W Stanie" ukazała się w 1984 i jest jedną z najważniejszych pozycji non-fiction o stanie wojennym ukazanym z perspektywy społeczeństwa.
Reklama