Czy w USA można kogoś bezkarnie zabić bez żadnego powodu? Oczywiście, że można – wystarczy tylko być białym policjantem, a ofiar szukać wśród mniejszości rasowych. Mieszkaniec Nowego Jorku, Eric Garner, został uduszony na ulicy przez ubranego po cywilnemu stróża porządku publicznego. Grupa policjantów otoczyła Garnera i powaliła go na chodnik. Mężczyzna nie miał broni i nie stawiał oporu, a jego wina polegała na sprzedawaniu pojedynczych papierosów, co stanowi naruszenie prawa podatkowego, ale nie jest przestępstwem kryminalnym. W ten sposób, na oczach przechodniów, zginął ojciec 6 dzieci.
Jeden z przechodniów utrwalił to wydarzenie za pomocą swojego telefonu komórkowego, a jego wideo zrobiło prawdziwą furorę w Internecie. Wkrótce potem, w wyniku wstępnego dochodzenia, uznano śmierć Garnera za morderstwo. Jednak przed kilkoma dniami grand jury – czyli wielka ława przysięgłych, których zadaniem jest ustalenie, czy dany czyn powinien stać się przedmiotem rozprawy sądowej – uznała, iż w zasadzie policjant zrobił, co do niego należało i nie ma powodów, by stawiać mu jakiekolwiek zarzuty.
Nikomu nie należy się specjalnie dziwić, gdy ma ochotę zapytać: „co się dzieje w tym kraju?”. Jak to jest możliwe, że policja może kogoś zabić na oczach licznych świadków, bez jakiegokolwiek powodu, i nie ponieść za to żadnych konsekwencji? Cichaczem, nieco skrycie, Amerykanie wiedzą też doskonale o tym, że jest to szczególnie możliwe wtedy, gdy ofiarą nie jest człowiek rasy białej. Innymi słowy, sprawy miałyby się zapewne zupełnie inaczej, gdyby Eric Garner nie był czarnoskóry.
Nie tak dawno temu sporo emocji budziła sprawa 18-letniego Michaela Browna, zastrzelonego przez białego policjanta na ulicach Ferguson w stanie Missouri. W tym przypadku ława przysięgłych również uznała, iż nie ma powodów, by sądzić policjanta, a na ulicach doszło z tego powodu do licznych protestów. Jednak obie te sprawy dramatycznie się od siebie różnią. Brown nigdy nie był zbyt dobrym kandydatem do roli bohatera ruchu na rzecz eliminacji nierówności rasowej. Po pierwsze, dopuścił się czynu kryminalnego, utrwalonego na sklepowych kamerach, co było nieco później bezpośrednią przyczyną konfrontacji z policją. Po drugie, zaatakował policjanta. Po trzecie, nikt dokładnie nie wie, jak doszło do strzelaniny, gdyż zeznania różnych świadków wzajemnie sobie przeczą. Można zatem jako tako zrozumieć decyzję przysięgłych. W przypadku Garnera decyzji tej po prostu nie sposób pojąć.
Bądź co bądź przysięgli nie decydują o czyjejś winie, ani też nie mają żadnego wpływu na dalszy rozwój sytuacji. Ich jedynym zadaniem jest ustalenie, czy zebrany materiał dowodowy wskazuje na ewentualność popełnienia przestępstwa, co uzasadnia postawienie kogoś w stan oskarżenia. Innymi słowy, gdyby przysięgli uznali, że policjanta trzeba postawić przed sądem, jedyną konsekwencją byłby normalny przewód sądowy, w czasie którego przesłuchani zostaliby świadkowie, a podsądny miałby odpowiednią reprezentację prawną.
Protesty w Ferguson od samego początku wydawały mi się być nieco chybione, bo w gruncie rzeczy nikt dokładnie do dziś nie wie, co się stało, a Brown z pewnością nie odegrał w tym incydencie roli bezbronnego baranka. Garner absolutnie nikomu nie wadził, nikomu nie zagrażał, ani też nie był kryminalistą. Jego śmierć z pewnością zasługuje na protesty, gdyż dowodzi, iż działalność policji w USA winna zostać poddana poważnej analizie.
Jeśli w nagraniu wideo z całego tego zajścia nie można się dopatrzeć możliwości popełnienia przestępstwa, to nie wiem, jaki inny materiał dowodowy mógłby być bardziej przekonujący. Może publiczne ścięcie głowy?
Andrzej Heyduk
fot.Matt Mills Mcknight/EPA
Reklama