Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
sobota, 28 września 2024 10:29
Reklama KD Market
Reklama

Odwieczna linia podziału

Po decyzji, która zapadła w Ferguson w stanie Missouri, na ulicach tego przedmieścia St. Louis znów doszło do zamieszek. Jest to smutne, ponieważ podpalanie sklepów i samochodów oraz grabież to fatalne metody walki o sprawiedliwość społeczną i zwykle nie przynoszą żadnych pozytywnych efektów. Jednak wydarzenia te sygnalizują problem, który z pewnością istnieje i wcale nie dotyczy tak wąskiego zagadnienia jak domniemana brutalność białych policjantów wobec ludzi o czarnym kolorze skóry.


Po 150 latach od zakończenia amerykańskiej wojny domowej, której zarzewiem była chęć konserwatywnego Południa do zachowania niewolnictwa w zdecydowanie agrarnym społeczeństwie, w USA nadal istnieje światopoglądowy i polityczny podział, którego granica jest niemal identyczna z tzw. Mason-Dixon line z czasów wojny domowej. Linia ta przebiegała między innymi przez St. Louis, oddzielając "wolny" stan Illinois od niewolniczego Missouri.


Dziś oczywiście nikt nie nawołuje do powrotu do niewolnictwa, a sytuacja mniejszości rasowych jest dramatycznie inna niż przed laty. Nie zmienia to jednak faktu, że dawne animozje pozostają, czego ciekawym przykładem były niedawne wybory do Kongresu. W ich wyniku parlamentarna reprezentacja południowych stanów USA, takich jak Luizjana, Missisipi, Georgia i Południowa Karolina, stała się niemal całkowicie republikańska, mimo że są to stany, w których procent czarnoskórej ludności, popierającej zwykle demokratów, jest bardzo wysoki.


Prawda jest taka, że biały polityk demokratyczny działający na południu kraju ma dziś znikome szanse na wyborczy sukces. Wynika to z faktu, że poszczególne okręgi wyborcze zostały "przerysowane" w taki sposób, iż mniejszości rasowe skoncentrowane są w kilku z nich i wysyłają do Waszyngtonu dość symboliczną reprezentację, podczas gdy wszystkie pozostałe okręgi są całkowicie zdominowane przez białych republikanów. Innymi słowy, polityczna marginalizacja ludzi nie białych przybiera na południu rekordowe rozmiary, co prowadzi często, szczególnie wśród młodych, do poczucia, że ich istnienie nie ma w zasadzie żadnego znaczenia. Jeśli dodać do tego ogromne różnice w poziomie zarobków i statusie społecznym, powstaje obraz społeczeństwa potencjalnie wybuchowego.
W tych realiach niemal każda pretensja o cokolwiek do kogokolwiek może prowadzić do eksplozji niszczycielskiego gniewu, czego jesteśmy świadkami w Ferguson. Zastrzelenie przez białego policjanta nieuzbrojonego czarnoskórego nastolatka było oczywiście tragicznym wydarzeniem, ale dla ludzi rzucających w policję kamieniami to tylko lont zapalny, który prowadzi do znacznie głębszych i poważniejszych zjawisk.


Po każdych wyborach prezydenckich pokazywana jest mapa stanów niebieskich (demokratycznych) i czerwonych (republikańskich). Pod wieloma względami mapa ta jest niemal zawsze taka sama, a linia tego podziału prawie nie drgnęła od 150 lat (choć oczywiście wtedy nie było jeszcze ogromnych połaci zachodu kraju). Dziś jest to głównie podział polityczny, ale dotyczy również światopoglądu, specyficznej mentalności, opinii na temat szeregu istotnych zagadnień, itd.


Gdy Barack Obama został po raz pierwszy wybrany prezydentem, tu i ówdzie pojawiły się głosy, że wydarzenie to doprowadzi do zatarcia tej upartej linii granicznej. Stało się jednak coś dokładnie odwrotnego. Konserwatywny komentator Pat Buchanan zauważył po tegorocznych wyborach, że stany Południowa Karolina, Georgia, Alabama, Missisipi, Luizjana i Arkansas nie wysłały w tym roku do Waszyngtonu ani jednego białego demokraty. Niewolnictwa wprawdzie dawno nie ma, ale na południu USA polaryzacja rasowa stanowi ciemną stronę współczesnej Ameryki. Tam lewica niemal automatycznie kojarzy się z mniejszościami rasowymi, natomiast prawica to biali zamożni ludzie, którzy o wszystkim decydują.


Nie jest to sytuacja zdrowa.


Andrzej Heyduk



fot.Tannen Maury/EPA


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama