Stare porzekadło głosi, że na głupotę nie ma lekarstwa. Idę o zakład, że jego wynalezienie to tylko kwestia czasu. Trzeba tylko głupotę uznać za jednostkę chorobową, ładnie nazwać i opisać klinicznym żargonem.
Pod koniec XIX w. Joseph Lister opatentował płyn używany do odkażania narzędzi chirurgicznych. Niszowa sprawa, więc i biznes kiepski. Pomyślał o innych zastosowaniach specyfiku, który był sprzedawany kolejno jako płyn do mycia podłóg i lek na rzeżączkę. Dopiero w latach dwudziestych producent wpadł na diabolicznie dobry pomysł: przykry zapach z ust został uznany za chorobę. Tak powstała halitoza – bezlitosne choróbsko i udręka milionów. Cudowny lek na halitozę, którego sprzedaż poszybowała, przynosząc producentom milionowe zyski, można do dziś kupić w każdym sklepie – to popularny płyn do płukania ust Listerine.
Przeskakując po telewizyjnych kanałach, natknąłem się na reklamę tabletek na „kaszel palacza”. Obejrzałem z zainteresowaniem, choć nie palę. Pamiętam jednak mojego ojca, który każdy dzień zaczynał od półgodzinnego koncertu wykrztuśnego, oczywiście budząc wszystkich domowników. Moja matka zwykle komentowała to ironicznym: „Pal więcej...” i na tym się kończyło. Pewnego dnia ojciec wykaszlał w końcu kawałek płuca, po czym od razu przestał palić.
Nie neguję potrzeby istnienia takich leków ani realnej ulgi, jaką zapewne niosą kaszlącym palaczom. Zastanowił mnie jednak zupełny brak alternatywy, nikt się nawet drobnym druczkiem na końcu spotu nie zająknął: „A może byś przestał palić?”.
Sęk w tym, że producentowi leku nie zależy na tym wcale. Dlaczego miałoby zależeć? Im więcej ludzi będzie palić, tym więcej ludzi będzie kasłać, ergo – sprzedadzą więcej leków. Poszedłem za ciosem, okazało się, że istnieje już choroba zwana POChP (Przewlekła Obturacyjna Choroba Płuc), jest opisana, zdiagnozowana i leczona odpowiednimi lekami. Poranne rzężenie urosło do rangi legalnej, pełnoobjawowej choroby.
Jesteśmy społeczeństwem łykaczy tabletek. Większość z nas żyje w przekonaniu, że jest albo będzie tabletka na wszelkie, nie tylko fizyczne dolegliwości. Przekonanie to wydaje się być racjonalne. Rzeczywiście – boli ząb czy głowa – tabletka przeciwbólowa załatwia sprawę. To takie łatwe: zażywasz – wygrywasz, parafrazując stare hasło antynarkotykowej kampanii społecznej.
Ból głowy, angina, czy nawet ten nieszczęsny kaszel palacza – tu rzeczywiście są objawy, są przyczyny, jest lek, jest sposób. A co z bólem istnienia? Co zrobić, kiedy życie traci sens? Oczywiście to samo. Najprościej wziąć pigułkę. Każdy może pójść do lekarza, powiedzieć o swoim smutku, przygnębieniu i braku nadziei, a z gabinetu wyjść z receptą na środki przeciwdepresyjne. Takie leki może przepisać każdy lekarz, łącznie z okulistą i ginekologiem.
80 proc. leków przeciwdepresyjnych w Stanach jest przepisywanych poza gabinetami psychiatrów czy psychologów. Ale spróbujcie pójść do psychologa, skarżąc się na ból gardła czy biegunkę. Odeśle was do internisty, ewentualnie umówi na przyszły tydzień w związku z niepokojącym, kompletnym brakiem sensowności waszej u niego wizyty. Co zrobi internista słysząc o waszych dołach? Przepisze prozac.
W rezultacie ogromna większość pacjentów biorących antydepresanty nie ma ani nigdy nie miała depresji. Prawdziwa kliniczna depresja – taka, gdzie chory nie jest w stanie wstać z łóżka nawet po to, by się zabić – zdarza się dość rzadko. Leki, które bierze co dziesiąty Amerykanin, nie mają prawa działać, choć większość pacjentów zgłasza poprawę nastroju. Badania wykazują jednak, że gdyby zamiast antydepresantu podać im tańsze i bezpieczniejsze skittelsy – efekt będzie ten sam. Ludzie ci padają jednak ofiarami groźnego złudzenia – że łykają tabletkę na szczęście.
Największym wygranym w tym obłędzie są oczywiście ci, którzy głaszcząc się po tłustych brzuchach wymyślają coraz to nowe choroby albo za pomocą kampanii reklamowych rozdmuchują istniejący problem do megarozmiarów, mimochodem podsuwając świeżo wyprodukowane, powlekane rozwiązanie wprost z apteki.
Tak było z ADHD. Niegrzeczne dzieciaki zamiast iść do kąta czy porozmawiać z rodzicem – dostawały tabletkę. Skuteczną, szkoda, że mocno uzależniającą amfetaminę. 10 proc. dzieci w tym kraju leczy się na ADHD. Co znamienne, choroba wydaje się przybierać na sile w szkole średniej, gdzie tabletki z amfetaminą łyka – na legalu – co piąty nastolatek. Oczywiście nie po ty, by funkcjonować i móc się skupić, ale często dla zabawy, na zmęczenie lub by zakuć, a następnie szybko zapomnieć zadany materiał. Parę groszy ekstra też piechotą nie chodzi, zawsze można taką wesołą pigułkę opchnąć kolegom, których rodzice mieli na tyle oleju w głowie, aby zamiast pigułek zaproponować swoim pociechom sport, strategie uczenia się albo wygospodarować dla dziecka parę minut swojego cennego czasu i zwyczajnie pogadać przy obiedzie.
Proszę mnie nie zrozumieć źle, chorobliwa nadpobudliwość istnieje, natomiast skala jej leczenia jest katastrofalnie wyolbrzymiona. Dość wspomnieć, że od metod leczenia, a pośrednio i samego ADHD, odciął się jej twórca dr Leon Eisenberg, który na łożu śmierci określił chorobę jako „fikcyjną”.
Kiedyś ludzie byli po prostu smutni – dzisiaj mają depresję, kiedyś nieśmiali chłopcy wzdychali do nieśmiałych dziewcząt – dziś mają fobię społeczną, którą, a jakże – trzeba leczyć. Można by wymieniać dalej; lista chorób spreparowanych na potrzeby przemysłu farmakologicznego jest długa: dysleksja i dysgrafia, dysmorfia (kochanie, zapomniałem kupić mleka, ale wiesz…), kobieca oziębłość seksualna, osteoporoza. Nie ma dymu bez ognia, aby kasa się zgadzała, chory musi kupić lek. Aby kupił lek – powinien zrozumieć, że jest chory. Aby to zrozumiał, trzeba mu tę chorobę wmówić, a często wcześniej wymyślić.
Grzegorz Dziedzic
fot.Jarmoluk/pixabay.com