Jak się powszechnie spodziewano, Partia Republikańska zdobyła większość w Senacie i kontroluje obecnie obie izby parlamentu. Jeden obóz polityczny się cieszy, drugi się martwi, a reszta... liczy.
Z obliczeń tych wynika, iż radość republikanów może trwać tylko dwa lata, a zatem do następnych wyborów w 2016 roku. Sugerują to dość proste fakty. W tym roku wybory senackie miały miejsce przede wszystkich w tzw. "czerwonych" stanach, a zatem tych co bardziej konserwatywnych, gdzie demokratyczni senatorowie stali z definicji w niezwykle trudnej sytuacji i gdzie Barack Obama przegrał wybory prezydenckie. Za dwa lata tylko 10 senatorów Partii Demokratycznej stanie w wyborcze szranki, z czego pozycja 8 z nich jest w zasadzie niezagrożona. Jeśli zaś chodzi o republikanów, będą oni musieli bronić 24 foteli senatorskich i to w znacznej mierze w stanach zwykle sprzyjających Partii Demokratycznej.
Sama statystyka niczego oczywiście nie przesądza. Może się na przykład zdarzyć cud i przez następne dwa lata republikański Kongres wykaże się jakąś istotną działalnością ustawodawczą i skłonnością do kompromisów z prezydentem, przez co zyska sobie uznanie elektoratu. Jednak szanse na taki cud są mizerne, co widać po pierwszych wypowiedziach republikańskiego kierownictwa w Senacie. Wprawdzie pojawiły się delikatne sugestie, że może jednak będzie się można w kilku sprawach dogadać, ale przyćmiła to deklaracja o tym, że jednym z pierwszych zadań nowej większości senackiej będzie "zniesienie" Obamacare.
Przez następne dwa lata Kongres będzie zapewne wysyłać do Białego Domu coraz to nowe ustawy, mające na celu unieważnienie ustawy Affordable Care Act, mimo że wszyscy doskonale wiedzą, iż nic z tego nie wyjdzie, ponieważ Obama skorzysta bez wahania z przysługującego prawa weta. Cyrk ten z pewnością w żaden sposób nie wpłynie korzystnie na zapowiadaną współpracę między parlamentem i prezydentem. Z kolei Obama od dawna nosi się z zamiarem podjęcia szeregu jednostronnych decyzji w sprawach dotyczących nielegalnych imigrantów w USA, gdyż twierdzi, że Kongres nie jest w stanie czegokolwiek w tym względzie zdziałać. Jeśli istotnie zdecyduje się na taki krok, rozwścieczy tym republikanów, dla których temat imigracji jest szczególnie śliski politycznie wobec wątłego poparcia dla Partii Republikańskiej ze strony Latynosów.
W sumie zatem perspektywa przełamania zniewalającego impasu, jaki od lat paraliżuje Waszyngton, praktycznie nie istnieje, albo jest bardzo odległa. Na tyle odległa, że w roku 2016 demokratyczni kandydaci będą mogli skorzystać z wyświechtanego, ale zawsze skutecznego sloganu: "Mieliście władzę absolutną w Kongresie przez dwa lata i niczego nie dokonaliście".
Obie partie bardzo chętnie korzystają z tego sloganu, gdy tylko nadarza się okazja. Problem w tym, że w amerykańskim systemie politycznym zdarza się dość często, bo wyniki tzw. midterm elections, odbywających się co dwa lata, są w dużym stopniu przewidywalne i powodują okresowe zmiany warty w Kongresie. Powszechnie wiadomo też, że kontrolowanie obu izb Kongresu przez tę samą partię jest zawsze potencjalnie niebezpieczne, gdyż jest to sytuacja, w której nie ma specjalnie na kogo zwalać winy za własne niepowodzenia. Został jeszcze prezydent, ale jego rządy są na finiszu. Za dwa lata i on, i Senat zostaną "podliczeni", tyle że dla Senatu stawka jest znacznie większa.
Andrzej Heyduk
fot.Justin Lane/EPA