W USA zanotowano jak dotąd 9 przypadków zachorowań w wyniku zarażenia się wirusem ebola. Tylko jeden z tych pacjentów zmarł; reszta została skutecznie wyleczona. Nic nie wskazuje też na to, by Ameryce groziła jakaś większa epidemia spowodowana tym wirusem. Mimo to, słuchając niektórych wypowiedzi polityków można odnieść wrażenie, że stoimy na skraju jakiegoś niewyobrażalnego kataklizmu. Co więcej, nastroje paniki graniczącej z histerią stają się udziałem coraz większej liczby mieszkańców kraju, do czego walecznie przyczyniają się media, bełkocące nieustannie o "wielkim zagrożeniu" i "światowym problemie". Ostatnie sondaże wykazują, że nieco ponad 40 proc. Amerykanów czuje, że ich rodzina jest "zagrożona" wirusem, choć prawdopodobieństwo zarażenia się nim jest znacznie mniejsze od szans na to, że kogoś trafi piorun w pogodny dzień.
Ponieważ politycy zawsze wiedzą wszystko najlepiej, pojawiły się już liczne "inicjatywy", których celem jest chronienie nas przed zagrożeniem, które nie istnieje. Gubernator New Jersey, Chris Christie, postanowił na przykład, że wszyscy wracający do USA z kilku krajów zachodniej Afryki muszą być poddani 21-dniowej kwarantannie, nawet jeśli wydają się być okazami zdrowia. Wkrótce potem pielęgniarka Kaci Hickox, która wróciła do USA z Sierra Leone, została przymusowo umieszczona w nieogrzewanym namiocie przy jednym ze szpitali w New Jersey, niczym – za przeproszeniem – małpa w zoo. Po spędzeniu w tym lokum upojnego weekendu, wypuszczono ją "na wolność", ale tylko częściowo. Hickox wróciła do domu w małym miasteczku w stanie Maine, lecz przed jej drzwiami postawiono stanowego policjanta, który ma pilnować, by pielęgniarka nie opuszczała swego miejsca izolacji do 10 listopada.
Hickox twierdzi, że zamierza tę przymusową izolację zignorować i rozważa też możliwość oddania sprawy do sądu. Niektórzy twierdzą, że zachowuje się nieco zbyt agresywnie, ale w całym tym konflikcie nie to jest najważniejsze. Jej przykład pokazuje, jak dalece Ameryka zbzikowała na punkcie eboli. Media donoszą na przykład, że liczni okoliczni mieszkańcy "żyją w strachu" spowodowanym powrotem Kaci do domu, tak jakby jej ewentualna przechadzka po głównej ulicy miasteczka była równoznaczna z totalną zagładą. I jakoś nikt nie wspomina nawet o tym, że pielęgniarka nie zdradza absolutnie żadnych symptomów choroby i była dwukrotnie testowana na obecność wirusa w organizmie (oba testy dały negatywny wynik). A nawet, gdyby jednak zachorowała, nikomu by nie zagrażała, gdyż jest odpowiednio monitorowana.
Tymczasem polityczny kocioł (nie mówiąc już o kociokwiku) wrze. Konserwatywny komentator Rush Limbaugh wyraził pogląd, ze zwykłą dla siebie swadą totalnego przygłupa, że wirus ebola został sprowadzony do USA celowo przez administrację Obamy, co ma być "zemstą za czasy niewolnictwa". Inna czołowa przedstawicielka amerykańskiej awangardy intelektualnej, Ann Coulter, najpierw zasugerowała publicznie, iż ebolą można by celowo zarażać dzieci nielegalnych imigrantów, by ich zniechęcać do przyjeżdżania do USA, a ostatnio nazwała misję dr. Kenta Brantly'a, który opiekował się w Afryce ludźmi zarażonymi wirusem i wrócił potem chory do USA, "idiotyczną", gdyż – jej zdaniem – nie ma sensu pomaganie populacjom w jakichś "ściekach Afryki" kosztem inwestowania energii w Amerykę.
No i proszę – wirus z zachodniej Afryki okazuje się niebezpieczny nawet jeśli kogoś nie zaraża: likwiduje niemal totalnie zdrowy rozum. Dotknięci tą przypadłością komentatorzy zapewne chodzą bez celu po ulicach, powtarzając w kółko to samo: "O cholera, ale mnie mózg (e)boli".
Andrzej Heyduk
fot.EPA