Wybory? Jakie wybory? Przecież na prezydenta Warszawy nie głosujemy – zdziwił się mój dobry znajomy, gdy go zapytałam, czy pójdzie w listopadzie głosować. Zdenerwowałam się. Bardzo.
Można zrozumieć, że wybory, w których nie głosuje się na prezydenta USA nie budzą dużego zainteresowania. Ale przecież Stany Zjednoczone to nie tylko Biały Dom. Już w najbliższy wtorek może się zdecydować jak będzie wyglądało nasze życie przez kilka następnych lat. I to nie tylko w na szczeblu ogólnokrajowym, ale także lokalnym. A my często wiemy, kto jest burmistrzem naszego rodzinnego miasteczka w Polsce, a nie znamy nazwiska gospodarza naszego stanu, czy reprezentującego nas w Waszyngtonie kongresmana.
Warto więc przypomnieć, o co toczyć się będzie gra 4 listopada podczas midterm elections, przypadających – jak sama nazwa wskazuje – w połowie prezydenckiej kadencji.
"Połówkowe" nie znaczy gorsze
“Połówkowe” wybory różnią się także od prezydenckich tym, że uwaga polityków i wyborców skupiona jest na konkretnych problemach, które zwycięzcy powinni załatwić w Waszyngtonie. Prowadzona co cztery lata kampania prezydencka skupia się przede wszystkim na tzw. swing states (Pensylwania, Ohio, Michigan, Wisconsin, Floryda, Maine, Nevada czy Nowy Meksyk), gdzie wyborcy głosują bądź na republikanów, bądź na demokratów. Poziom zainteresowania tymi stanami jest jednak często dużo większy od roli, jaką odgrywają w amerykańskiej gospodarce, czy kulturze.
To właśnie midterm elections stanowią więc okazję do przypomnienia o problemach Illinois, Nowego Jorku, czy New Jersey – stanów, w których mieszka najwięcej Polaków. O takich gigantach jak Kalifornia i Teksas. A także o sprawach lokalnych. Najważniejszy jest jednak Kongres. W “połówkowych” wyborach decydujemy o składzie całej Izby Reprezentantów oraz 1/3 Senatu. W izbie niższej nie powinno być niespodzianek. Większość spośród 435 miejsc przypadnie kongresmanom z Partii Republikańskiej. Pytaniem jest tylko: o ile miejsc prawica powiększy swoją przewagę nad demokratami. Obecny stosunek sił to 234-201 na korzyść republikanów. Mimo buńczucznych zapewnień demokratycznego kongresmana Steny’ego Hoyera o “odbiciu” izby niższej, nikt nie wierzy, że taki scenariusz może się zrealizować.
Tradycją amerykańskiej polityki stało się już, że partia posiadająca w Białym Domu swojego prezydenta zawsze traci w połowie kadencji. W tym przypadku mamy do czynienia z typowym politycznym zmęczeniem władzą. Prezydent się już opatrzył i wyborcy chcieliby zmian. Skoro nie mogą zmienić prezydenta głosują na partię przeciwną w wyborach do Kongresu. Ten sam proces widzieliśmy za czasów poprzednich prezydentów rządzących przez dwie kadencje – Billa Clintona oraz George’a W. Busha. Do tego dochodzą problemy z niską oceną pracy obecnego prezydenta, co musi się przełożyć na wyniki wyścigów wyborczych na szczeblu lokalnym.
Obama staje się w tym przypadku podwójnym kłopotem. W dystryktach wyborczych, z dużą liczbą tzw. swing voters, czyli osób głosujących na obie partie, niska ocena jego prezydentury może skłonić niezdecydowanych do głosowania na republikanów. Z kolej tam, gdzie demokraci dysponują większością, jego obecność w Białym Domu nie zachęca elektoratu do udziału w procesie wyborczym. (Po co iść na wybory, skoro prezydent i kongresman i tak jest “nasz”?) Może się to odbić na wynikach wyborów do Senatu, w których o zwycięstwie decyduje wynik z całego stanu. Na wykrzesanie dawnego entuzjazmu wobec Obamy i demokratów ze strony młodzieży oraz mniejszości etnicznych lub rasowych trudno liczyć. Młodzi ludzie wciąż nie mogą znaleźć godziwej pracy, a Latynosi nie zapomną politykom złamanych obietnic w sprawie reformy imigracyjnej.
Pola bitwy
O tym jak ciężki jest to rok dla Partii Demokratycznej przekonamy się w Senacie. Obecny stosunek sił to 55-45 (53 demokratów i dwóch senatorów niezależnych głosujących jednak podobnie jak lewica). Republikanom wystarczy więc odzyskać sześć miejsc w izbie wyższej, aby zdobyć utraconą w 2006 roku (połowa drugiej kadencji George’a W Busha) większość. Dziś GOP może liczyć na niemal pewne zdobycie mandatów w Dakocie Południowej, Wirginii Zachodniej i Montanie. Senatorskie fotele demokratów są jednak zagrożone także w siedmiu innych stanach. Wystarczą zwycięstwa w połowie z nich, aby republikanie znów mieli większość w obu izbach. Pozwoli to z pewnością na złagodzenie konfliktów oraz napięć na Kapitolu, prowadzących często do legislacyjnego pata, choć trudno spodziewać się przełomu. Prezydent Barack Obama nadal dysponować będzie prawem weta, a republikanom brakować będzie głosów, aby je przełamać. Trudno się więc spodziewać radykalnych zmian w wewnętrznej polityce USA, np. obalenia znienawidzonej przez republikanów Obamacare. Prezydent nie może już starać się o reelekcję, nie będzie więc miał skrupułów w wetowaniu ustaw.
Pewnym pocieszeniem dla demokratów mogą okazać się wyścigi o urzędy gubernatorskie. Tu republikanie są w defensywie – bronią aż 22 foteli na 36 stanów, w których wybierani są w tym roku gubernatorzy. W ośmiu z nich wygrywał zarówno w 2008 jak i w 2012 roku Obama. Demokraci mogą z kolei są zagrożeni w pięciu stanach.
Głosy Polonii bardzo ważne
W tegorocznych wyborach na reklamy i ogłoszenia wyborcze zostanie wydanych około 3,4 miliarda dolarów. Walka toczy się także o głosy Polonii. Według Piast Institute z Michigan w USA jest około 7,6 miliona zarejestrowanych wyborców polskiego pochodzenia. Dla polityków powinniśmy być znakomitym poletkiem do zagospodarowania. Według badań Piast Institute z 2010 roku – jedynych miarodajnych szacunków siły polskiej grupy etnicznej – 36,5 proc. polonijnych wyborców związanych jest z Partią Demokratyczną, 26,1 proc. z republikanami, a 33,2 proc. uznało się za wyborców niezależnych (4,2 proc. wybrało jeszcze opcję “inne”.) Jednak aż 43 proc. respondentów określa się jako “konserwatyści” co może sugerować, że zwolennicy demokratów znajdują się bliżej centrum lub prawego skrzydła tego ugrupowania, niż lewicy. Prezes Instytutu dr Thaddeus C. Radzilowski zapewnia, że obecne dane statystyczne, które znajdują się w ciąż w fazie analiz nie różnią zbytnio od tych sprzed czterech lat. Duża liczba “demokratów Reagana”, czy “demokratów Busha” oraz wyborców niezależnych sprawia, że warto o nas powalczyć. Pod warunkiem, że w ogóle zechcemy głosować.
4 listopada skorzystam z faktu, że mam w szufladzie niebieski paszport z amerykańskim orłem. Zagłosuję. Bo jest to dla mnie ważniejsze niż to, kto będzie administrował przez następne cztery lata Warszawą, Białymstokiem, czy Nowym Targiem. Bliższa ciału koszula.
Jolanta Telega
Zdjęcie główne:Mark Lyons/EPA