“Tylko broń Boże nie przyjeżdżaj w tym tygodniu do Nowego Jorku. To koszmar” – usłyszałam od moich przyjaciół, których chciałam właśnie odwiedzić w Wielkim Jabłku. Jakże mogłam zapomnieć? – trzeci tydzień września to czas wielkiego spędu dyplomatów na Wschodnie Wybrzeże.
Żelazny repertuar
To właśnie w tym czasie odbywa się w Nowym Jorku coroczna sesja Zgromadzenia Ogólnego Organizacji Narodów Zjednoczonych. Miasto na tydzień sparaliżowane jest kordonami i konwojami przejeżdżającymi z lotnisk na Manhattan i z manhattańskich hoteli do gmachu ONZ. Media piszą o ile zdrożały ceny hoteli w śródmieściu i przy okazji przypominają nowojorczykom ile winni są dyplomaci za niezapłacone mandaty. W tym roku suma ta urosła do ponad 16 milionów dolarów, ale większość tej sumy stanowią zaległości sprzed kilkunastu lat. Długoletni burmistrz miasta Michael Bloomberg zabrał się bowiem ostro za próby wykorzystywania immunitetu dyplomatycznego i to w prosty sposób – nie wydawał nowych rejestracji dyplomatycznych i zabierał stare.
Reszta doniesień o szczytach ONZ – tych już dużo poważniejszych – praktycznie też się powtarza co roku. Do Nowego Jorku zwykle zjeżdża około 130 prezydentów, monarchów i premierów (w tym także prezydent RP Bronisław Komorowski), ale zainteresowanie mediów całego świata będzie się skupiać przede wszystkim na kilku wystąpieniach. Przede wszystkim prezydenta USA Baracka Obamy i najważniejszych światowych przywódców. Reszta wygłasza swoje przemówienia przy pustej sali Zgromadzenia Ogólnego. Nieobecni robią zakupy, organizują inne spotkania, albo – jak to ma miejsce w przypadku prezydenta RP – wręczają medale Polonii. Media zaś polują na ujęcia przywódców krajów uznawanych za wrogie wobec siebie. Co roku emocje budzą zdjęcia mijających się prezydentów Stanów Zjednoczonych z liderami takich krajów jak Kuba, czy Iran.
Co roku organizacja ma decydować o powiększeniu Rady Bezpieczeństwa, restrukturyzacji Komisji Praw Człowieka oraz o innych zmianach, które powinny usprawnić funkcjonowanie zbiurokratyzowanych struktur ONZ. I nic się nie dzieje. Status quo w Radzie Bezpieczeństwa pilnie strzegą jej stali członkowie z prawem weta – USA, Rosja, Chiny, Wielka Brytania i Francja. O tym, żeby dopuścić do tego towarzystwa inne najludniejsze kraje świata, choćby Indie, Brazylię, Indonezję, czy europejskie Niemcy, mowy jednak nie ma. Nic więc dziwnego, że polski prezydent wyśmiał jako “fantasmagorie” rewelacje “New York Timesa” jakoby Komorowski miał na forum ONZ zgłosić propozycję pozbawienia Rosji prawa weta. Wynik głosowania przedstawicieli Kremla nad pozbawieniem samych siebie kluczowych uprawnień można sobie przecież z góry wyobrazić.
Kosztowne obrady
Kto za to wszystko płaci? Otóż w dużej mierze my – amerykańscy podatnicy, choć teoretycznie ONZ jest finansowana ze składek wszystkich 193 członków. Tymczasem Stany Zjednoczone pokrywają 22 proc. budżetu operacyjnego ONZ, co stanowi ponad dwa razy więcej od drugiej pod względem wysokości składki płaconej przez Japonię (10,8 proc.). Prawie więc co czwarty dolar wydatkowany przez organizację pochodzi z Waszyngtonu. Amerykanie pokrywają także sporą część budżetów organizacji filialnych ONZ, choćby UNESCO, WHO, UNDP czy FAO.
Para w gwizdek
Ameryka, która jest najpoważniejszym fundatorem zabawy w ONZ nie ukrywa, że zależy jej na gruntownej reformie organizacji. Pomruki na ten temat od lat słychać na Kapitolu, który od czasu do czasu grozi wstrzymaniem składek. Także Biały Dom i to niezależnie od tego, kto w nim aktualnie zasiada, mówi o tym samym. Pomijając kwestie weta w Radzie Bezpieczeństwa, w Zgromadzeniu Ogólnym jednak głos USA liczy się tak samo, jak głos Fidżi, czy Republiki Środkowej Afryki. Stany Zjednoczone parę razy zademonstrowały wielkomocarstwową arogancję, więc małe kraje korzystają z liczebnej przewagi. Zresztą, zgodnie z definicją, że “Zgromadzenie Ogólne podejmuje decyzje w formie uchwał, które mają charakter obowiązujący w kwestiach wewnętrznych, a zalecający, czyli nieobowiązkowy, dla państw członkowskich.” Czyli tak naprawdę, każdy kraj ma prawo zignorować to, co postanowi większość.
Kolejne sesje Zgromadzenia Ogólnego ONZ raczej przypominają o bezradności wspólnoty międzynarodowej wobec różnych zjawisk niż o potędze tej organizacji. Dotyczy to chociażby nieproliferacji broni atomowej (np. zamknięcia programu nuklearnego Iranu), biedy i głodu, konfliktów międzynarodowych, czy zmian klimatycznych.
Ukonstytuowana bezdecyzyjność
W tym kontekście po raz kolejny należy zadać pytanie o rolę ONZ. Bo przecież to największe forum międzynarodowe nie jest w stanie rozwiązywać najważniejszych potrzeb globu. Porażek jest zdecydowanie zbyt wiele. Choćby i w tym roku. Mimo rozgłosu jaki nadano tegorocznemu szczytowi, brak rzeczywistych postępów w negocjacjach w sprawie zapobiegania zmianie klimatu. W sprawie Ukrainy nikt o zdrowych zmysłach nie próbuje nawet interweniować przez ONZ, bo z góry wiadomo, że Rosjanie założą weto. Prace organizacji często zresztą paraliżują Pekin i Moskwa aspirujące do roli supermocarstw równych Stanom Zjednoczonym. W przeszłości nie doszło chociażby do powołania sił pokojowych ONZ w Somalii, czy innych miejscach konfliktów.
Podobnie, jak zbyt ambitne okazały się tzw. milenijne cele ludzkości w zwalczaniu globalnej biedy, tak i wzmocnienie najważniejszej organizacji międzynarodowej na świecie wydaje się także mrzonką. Jedynym pożytkiem z sesji Zgromadzenia Ogólnego okazuje się więc możliwość prowadzenia zakulisowych rozmów i negocjacji. Wiadomo bowiem, że co roku, w tym samym terminie, wszyscy ważni ludzie tego świata zjadą się na kilka dni do Nowego Jorku. To prawda – w dyplomacji najważniejsze są ponoć dobre kontakty, a większość politycznych kompromisów zawiera się w zaciszach dyplomatycznych gabinetów. Tylko że z punktu widzenia statystycznego Amerykanina, płacącego sporą część tego rachunku, a nowojorczyka w szczególności, jest to chyba najdroższy networking na świecie.
Jolanta Telega
[email protected]