Pod pretekstem obrony praw człowieka Stany Zjednoczone wtrącają się w wewnętrzne sprawy wielu państw. Takiej odwagi nigdy nie wykazały w stosunkach z Izraelem. Krytykowane przez Jerozolimę, potulnie kładą po sobie uszy i tylko z rzadka warkną. Jako członek Rady Bezpieczeństwa ONZ skutecznie blokują rezolucje wymierzone w Izrael, gdy – podczas kolejnej jatki Palestyńczyków i po bezczelnym lekceważeniu międzynarodowych praw – świat domaga się upomnienia państwa, które zapomina, że mieszkańcy Gazy to też ludzie. Stojąc murem za małym, lecz dobrze uzbrojonym Izraelem, Ameryka coraz bardziej pławi się w hipokryzji, udając, że z Izraelem łączą ją demokratyczne ideały i te same wartości. Tak było zawsze i tak jest teraz.
Niepodważalna przyjaźń
Izrael bezkarnie łamie międzynarodowe umowy i robi to, co najbardziej drażni bezsilnych Palestyńczyków. Udaje, że dąży do pokoju, że jest zwolennikiem rozwiązania konfliktu poprzez stworzenie niezależnego państwa palestyńskiego. Niestety są to tylko ruchy pozorowane, podejmowane celem uspokojenia świata, znużonego wiecznymi zatargami i zaniepokojonego śmiercią tysięcy cywilów. Bo jeśli pod naciskiem Waszyngtonu Izrael przystępuje do pokojowych rozmów, a jednocześnie buduje nowe osiedla na ziemiach palestyńskich, to nie jest to wyraz dobrej woli, lecz kpina z negocjacji i konwencji genewskich (które zabraniają okupantowi przesiedlania swoich ludzi na zagarnięte terytoria).
Zresztą wobec tego, co Netanjahu wygłosił podczas konferencji prasowej w dniu 11 lipca, pokojowe zabiegi sekretarza stanu Johna Kerry'ego też robią wrażenie działalności pozorowanej albo rozpaczliwie naiwnej nadziei. Trudno przecież uwierzyć, że amerykańska dyplomacja nie słucha wystąpień izraelskiego premiera. Netanjahu oświadczył wówczas, że „nigdy nie zrezygnuje z kontrolowania terytoriów na zachód od rzeki Jordan”. Według anglojęzycznej gazety „Times of Israel” oznacza to koniec nadziei na powstanie niezależnej Palestyny.
Tymczasem Ameryka nadal udaje, że jej zabiegi nie pójdą na marne. Może dlatego, że głupio wycofać się z rozmów, które nie przyniosły rezultatu, choć pochłonęły masę energii i czasu.
W tym samym dniu, w którym Departament Stanu musiał stanąć w obronie swojego szefa atakowanego przez izraelską prasę za „niewłaściwe” podejście do negocjacji, doradca Białego Domu ds. bezpieczeństwa narodowego Susan Rice zapewniała uczestników spotkania zwołanego przez żydowskie organizacje pod hasłem „solidarności” o dozgonnej przyjaźni amerykańsko-izraelskiej.
Rice ostro skrytykowała Radę Praw Człowieka przy ONZ za decyzję o podjęciu dochodzenia w sprawie przypuszczalnego popełnienia przez Izrael zbrodni wojennych. Broniła izraelskiej ofensywy na Strefę Gazy, choć równocześnie wyraziła troskę o śmierć cywilów po obu stronach konfliktu (śmierć poniosło już ponad 1300 Palestyńczyków i sześćdziesięciu kilku Żydów). Powtórzyła też wezwanie Baracka Obamy do natychmiastowego przerwania ognia z pobudek humanitarnych.
Na spotkaniu znalazł się również marszałek Izby Reprezentantów John Boehner i wielu ustawodawców. Kto dostał się do mikrofonu, ten powtarzał, że Izrael ma prawo do samoobrony. Lider demokratów w Senacie Harry Reid poparł wniosek Pentagonu o przyznanie Izraelczykom dodatkowej nadzwyczajnej pomocy w wysokości 225 mln dol., przy czym zaznaczył, że jest to kwota zbyt niska. Czy według senatora 3 mld dol. rocznie z USA na supernowoczesną broń to za mało, by wybić upartych Palestyńczyków, którzy mimo biedy i upokorzeń nie chcą opuścić swych ziem?
A może strach?
Sprawdziły się przepowiednie profesora wydziału spraw międzynarodowych na Harvardzie Stephena M. Walta, który przewidział, że z rozpoczęciem walk Waszyngton poprze Izrael, a Kongres wyda nowe rezolucje z treścią podyktowaną przez proizraelskie lobby – Amerykańsko-Izraelski Komitet Spraw Publicznych (AIPAC).
Żaden polityk nie ma odwagi powiedzieć, że Palestyńczycy mają prawo do samoobrony tak samo jak Izraelczycy, ponieważ takiej uwagi AIPAC nie zniesie. A jeśli znajdzie się śmiałek, to jego kariera w Kongresie zakończy się z upływem obecnej kadencji.
Młodsze pokolenie mówi „nie”
Ciągle silny AIPAC nie ma już jednak tak ogromnego wpływu, jakim cieszył się jeszcze kilka lat temu. Lobby nie zdołało namówić Obamy do interwencji w Syrii. Nie udało mu się przekonać prezydenta i jego poprzednika G.W. Busha do ataku prewencyjnego na irańskie zakłady nuklearne. Nadal potrafi utrzymać w ryzach amerykańskich polityków, lecz traci kontrolę nad młodszym pokoleniem Amerykanów, w tym również amerykańskich Żydów. Dziś coraz więcej dziennikarzy otwarcie pisze o palestyńsko-izraelskim konflikcie tak, jak go widzi i czuje.
Z polityką AIPAC nie godzą się takie grupy jak J Street czy Jewish Voice for Peace. Młodzi buntują się przeciw bezkrytycznemu popieraniu Izraela. To oni nawołują do pokoju i stają w obronie Palestyńczyków. Oni rozumieją, że człowiek zamknięty w klatce, poniżany, pozbawiony godności i możliwości, z jakich korzystają jego rówieśnicy przez miedzę, odpowie agresją.
Nic dla Palestyńczyka
Liczba izraelskich osiedleńców na palestyńskim Zachodnim Brzegu i we Wschodniej Jerozolimie przekroczyła już pół miliona. Palestyńczycy mogą budować tylko na 40 proc. swojego terytorium. Dlaczego? Czyżby resztę Izrael sam chciał zagospodarować?
Osiedleńców chroni izraelskie prawo. Palestyńczycy podlegają surowym regulaminom wojskowym. Mogą podróżować wyłącznie za zezwoleniem izraelskich władz, a i tak są nieustannie zatrzymywani i przesłuchiwani przez izraelską straż, rozmieszczoną w blisko 550 punktach na drogach niewielkiego Zachodniego Brzegu. Nawet dostęp do wody jest ściśle regulowany. Pięćset tysięcy żydowskich osiedleńców spożywa sześć razy więcej wody niż 2,6 mln Palestyńczyków. Liczba ataków osiedleńców na Arabów wzrosła w okresie tegorocznych rozmów pokojowych o 300 procent.
Ponad 40 proc. mieszkańców Strefy Gazy żyje w ubóstwie. To wynik ścisłych ograniczeń wymiany handlowej. Otoczeni murem i izraelskim wojskiem Palestyńczycy ratują się, sprowadzając najbardziej niezbędne towary tunelami prowadzącymi do Izraela i Egiptu. Tędy również przechodzą na izraelską stronę bojownicy Hamasu.
Kto zaczął, kto jest winny
Kto zaczął nie ma znaczenia. Ważne jest, że tym razem Netanjahu chce wykończyć Hamas i ma na to zgodę 95 proc. Izraelczyków, bo tylu popiera akcje swojego rządu w Strefie Gazy. Śmierć palestyńskich dzieci (przeciętna wieku w Gazie to 17 lat) nie robi na nich wrażenia.
Czy pociski Hamasu, które rzadko trafiają do celu, gdyż są przechwytywane przez Żelazną Kopułę (izraelski system obrony powietrznej), usprawiedliwiają izraelskie ataki na Strefę Gazy z ziemi i z powietrza? Czy też akcje Hamasu usprawiedliwia aresztowanie setek zwolenników i oficjeli tej organizacji, która po wyborczym zwycięstwie w 2006 r. pełni również rolę lokalnego rządu?
Hamas to nic innego jak zorganizowany ruch oporu. Potępianie jego akcji jest równoznaczne z potępieniem wszystkich polskich powstań przeciw obcym okupantom. Zamieszki będą trwać, dopóki Palestyńczycy nie poczują się panami własnego życia i własnej ziemi. Ameryka gremialnie przyczynia się do odsunięcia tego momentu. Nie wystarczy bowiem, że potępiamy zabijanie dzieci w Gazie, jeśli równocześnie przyklaskujemy tym akcjom, wysyłając Izraelowi dodatkową amunicję.
Nie, nie podzielamy tych samych wartości co Izrael. Nie popieramy głodzenia, poniżania i trzymania ludzi w klatce (bo czymże innym jest otoczona murem i izraelskimi wojskami Gaza?). Przede wszystkim zaś nie możemy uznać racji okupanta.
Elżbieta Glinka