Monika Starczuk właśnie powróciła z dwutygodniowej wizyty w Indiach i na Sri Lance, gdzie była członkiem delegacji Departamentu Stanu. Nasza rodaczka, absolwentka nauk politycznych, przyjechała do Stanów Zjednoczonych z wylosowaną wizą zaledwie dwanaście lat temu, ale w życie społeczno-polityczne nowej ojczyzny zaangażowana jest bardziej niż niejeden mocno zasiedziały Polonus, a nawet rodowity Amerykanin. Do niedawna pracowała w Koalicji ds. Imigrantów i Uchodźców. Aktualnie jest członkiem rady doradczej gubernatora ds. osób z ograniczoną znajomością języka angielskiego. Od lat działa w Inicjatywie Polonijnej i w programach obywatelskiej wymiany legislacyjnej Departamentu Stanu.
Alicja Otap: Dlaczego właśnie Pani została wybrana na wyprawę do Indii i na Sri Lankę, bo to przecież znaczące wyróżnienie?
Monika Starczuk: Otrzymałam zaproszenie w ramach programu wymiany legislacyjnej (Legislative Fellows Exchange Program) prowadzonego przez Departamentu Stanu. Od ponad ośmiu lat współpracuję z Departamentem Stanu i organizacją WorldChicago (http://www.worldchicago.org/) służąc za przewodnika osobom, które przyjeżdżają do Stanów Zjednoczonych, by się zapoznać z funkcjonowaniem sektora pozarządowego albo z problematyką imigracyjną. Są to np. politycy albo przedstawiciele samorządów lokalnych z całego świata. Zajmowałam się m.in. gośćmi z Francji, Tajlandii, Indii i Polski. Wśród tych ostatnich byli: posłanka Jolanta Szymanek-Deresz, która później poniosła śmierć w katastrofie smoleńskiej, a także − wiceprezydent Gdyni Michał Guć i Wojciech Lorenz, dziennikarz "Rzeczpospolitej". To właśnie WorldChicago zarekomendowało mnie do wyjazdu do Indii i na Sri Lankę. Moja kandydatura została przyjęta przez Departament Stanu. Otrzymałam tzw. fellowship, czyli rodzaj stażu zawodowego, udostępnianego osobom, które się w jakiś sposób wyróżniają w danej dziedzinie. Udział w fellowship ma pogłębić wiedzę i doświadczenie zawodowe i pomóc lepiej wykonywać obowiązki.
Czy w delegacji Departamentu Stanu byli oprócz Pani jeszcze inni Polacy?
- Byłam jedyną Polką i jedyną imigrantką, a także jedyną osobą reprezentującą kwestie dotyczące imigrantów i sektor pozarządowy. Znalazłam się w towarzystwie trzech osób, które są bezpośrednio zaanagażowane we władze miejskie i samorządowe; Kim Maggard jest burmistrzem Whitehall w Ohio, Ebony Barley − dyrektorką biura burmistrza Atlanty Kasima Reeda i Joseph Garrity − przedstawicielem posła stanowego w Columbus w Ohio, Michaela Stinziano.
- W przypadku Indii naszym celem było zapoznanie się ze strukturami rządowymi i sytuacją polityczną, ponieważ już w maju odbędą się w Indiach wybory parlamentarne. Po raz pierwszy od wielu lat szykuje się tam zmiana układu politycznego. Rządząca od dziesięcioleci Partia Kongresowa bardzo traci na popularności. W zamian bardzo rośnie poparcie dla partii opozycyjnej. Natomiast na Sri Lance naszym celem było zapoznanie się z problematyką praw człowieka. Cztery lata temu skończyła się tam wojna domowa, społeczeństwo chce spokoju, ale na jaw zaczyna wychodzić coraz więcej szczegółów na temat zbrodni wojennych i odkrywane są masowe groby. Środowisko międzynarodowe zaczyna naciskać, by ONZ rozpoczęło dochodzenie w tej sprawie. Sri Lanka to bardzo ciekawe miejsce. To taki mikrokosmos stosunków pomiędzy Indiami, a Stanami Zjednoczonymi i Chinami. Te wszystkie trzy kraje mają tam dość znaczne wpływy. Mieliśmy okazję zaobserwować, jak Chiny mocno inwestują w ten kraj i jakie mają w nim wpływy.
Kto był przewodnikiem delegacji w Indiach i Sri lance?
- Towarzyszyli nam tamtejsi uczestnicy programu wymiany legislacyjnej. Każdy z uczestników delegacji amerykańskiej znał przynajmniej jedną osobę z Indii i Sri Lanki. Większość z naszych przewodników to były młode, wschodzące gwiazdy tamtejszej sceny społecznej i politycznej. W Indiach był to Nitin D. Ronghe z Partii Bhartiya Janata, a także Rahul Rai z Kongresu Młodzieży. Rahula gościłam w Chicago. Zwłaszcza on spędził z nami dużo czasu oprowadzając po interesujących miejscach i wyjaśniając różne zagadnienia. Również na Sri Lance towarzyszyli nam uczestnicy programu wymiany legislacyjnej − m.in. parlamentarzysta J. Sri Ranga. Wymiana wizyt jest chyba najlepszym sposobem dyplomacji obywatelskiej. Ludzie wzajemnie się poznają, odwiedzają i zacieśniają stosunki. Porozumienie jest zbudowane na absolutnie innym fundamencie. Jest to dobry sposób, by zacieśniać międzynarodowe kontakty. Dyplomacja obywatelska to jedno z najbardziej skutecznych narzędzi budowania więzi między krajami i kulturami. Działania rządowe i wysokiego kalibru dyplomacja są oczywiście niezbędne, ale prawdziwa wymiana i wzajemne rozumienie powstają w momencie, kiedy przeciętni obywatele mają okazję się poznać.
Czy po tej podróży pozostały jakieś wspomnienia, wrażenia i refleksje?
- Pojęcia "rządów prawa" i "równouprawnienia" są mi znane od dawna, ale chyba dopiero teraz, po wizycie w Azji, tak naprawdę doceniłam idee, które rządzą polską i amerykańską demokracją: pluralizm kulturowy i polityczny oraz rozdział aparatu państwowego i religii. Po tym wyjeździe umocniłam się w swoich przekonaniach, że to, co robię zawodowo jest bardzo potrzebne, bo sprawia, że nasza demokracja się rozwija. Imigranci, którzy przyjeżdżają do USA lub do innych krajów, to są z reguły najbardziej odważni i utalentowani ludzie. Jeżeli w nich zaszczepimy pluralistyczne ideały, to przenikną one też do kraju pochodzenia tych ludzi. A to też jest dyplomacja obywatelska w najlepszym wydaniu. Dodatkowo, dzięki wyjazdowi poprawiła się też moja znajomość i zrozumienie społeczeństwa hinduskiego oraz imigrantów z Azji Południowej. Pomaga mi to w mojej pracy na rzecz Illinois, gdzie teraz jestem w radzie doradczej przy biurze gubernatora, której celem jest zapewnienie dostępu do różnych serwisów oferowanych przez stan dla osób mających ograniczoną znajomość języka angielskiego.
Co Panią wyjątkowo zaintrygowało podczas tej wizyty?
- To, że w przeciwieństwie do Ameryki prasa papierowa ma się świetnie. Podczas spotkania z przedstawicielami „Times of India”, jednej z największych gazet na świecie, która ma ponad 4 mln prenumeratorów, dowiedzieliśmy się, że to gigantyczne wydawnictwo znakomicie prosperuje. Większość informacji jest w Indiach czerpana właśnie z papierowych gazet. Są to bardzo szanowane instytucje medialne i 98 proc. gazet jest dostarczana bezpośrednio do domów. Gazety istnieją w Internecie tylko w minimalnym wymiarze, a głównie funkcjonują na papierze. W Indiach jest problem z dostępem do Internetu. Choć należą one do światowych liderów technologii informatycznej, to w ich własnym kraju wygląda to trochę inaczej.
Na co chciałby Pani zwrócić uwagę Polaków i Amerykanów polskiego pochodzenia po tej podróży?
- Indie i Sri Lanka wymagają ogromnych nakładów inwestycyjnych i infrastrukturalnych. Polscy i polsko-amerykańscy przedsiębiorcy oraz firmy są w posiadaniu świetnych technologii i innych elementów, które mogłyby przyczynić się do rozwoju obu krajów. Możliwości potencjalnych kontraktów są ogromne. Warto jest też zwrócić uwagę na bogactwo i tradycje kulturowe. Po wizycie w Indiach zaczęłam uprawiać jogę i chciałabym wszystkich do tego zachęcić.
A co radzi Pani młodym polskim imigrantom i Amerykanom polskiego pochodzenia jako osoba zaangażowana w działalność społeczno-polityczną?
- Aby młodzi ludzie bardziej angażowali się w pracę społeczną, ponieważ m.in. daje ona ogromne możliwości rozwoju zawodowego i osobistego. Niestety praca społeczna ma wciąż stygmat. Ludzie myślą, że jak ktoś jest społecznikiem, to żyje na suchym chlebie i o szklance wody. A tymczasem można się bardzo rozwijać i budować wokół tego całą karierę. Bycie aktywistą społecznym i praca dla dobra społecznego wcale nie wiąże się z jakąś degradacją zawodową,a wręcz przeciwnie.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała: Alicja Otap
Zdjęcia pochodzą z archiwum prywatnego Moniki Starczuk