18 listopada minęła 35. rocznica zbiorowego samobójstwa ponad dziewięciuset członków Świątyni Ludu (Peoples Temple) w Gujanie. Można było przypuszczać, że tragedia ta będzie ostrzeżeniem dla zbłąkanych dusz. A jednak...
Wszystko dla wspólnoty
Weźmy na przykład mesjanistyczną wspólnotę Dwanaście Plemion (Twelve Tribes) założoną w latach siedemdziesiątych w Tennessee przez Elberta Eugene’a Spriggsa, który głosił Słowo Boże, dając nadzieję i wypełniając lukę w bezcelowym życiu bezdomnych, alkoholików, narkomanów i zagubionej młodzieży zbiegłej z rodzinnych domów w poszukiwaniu ciekawszego życia. Szlachetny cel uskrzydlił również znudzonych codzienną rutyną zamożnych mieszczuchów. Przyłączyli się do wspólnoty i znacznie powiększyli jej majątek.
Po zdobyciu sporej grupy wiernych Spriggs szybko ogłosił się apostołem, po czym ochoczo przystąpił do prania mózgów swych wielbicieli podatnych na zmiany, bo przekonanych, że lider czyni dobro. Wiarę umacniała pewność, że „apostoł” rozmawia z Bogiem i za nic nie odpowiada przed światem. Pierwszym i podstawowym obowiązkiem członka wspólnoty było przekazanie swojego majątku Spriggsowi i bezwzględne wobec niego posłuszeństwo. „Apostoł” narzucał sposób ubierania się, zabraniał słuchać radia, oglądać telewizję i czytać gazety. Nie tolerował różnic w opiniach. Dorośli bez szemrania musieli podporządkować się starszyźnie, a kwestionowanie doktryn Spriggsa traktowano jako „kuszenie szatana”. Sekta, w której podstawową metodą wychowywania dzieci jest wymierzanie batów, istnieje do dziś.
Obrońca Afroamerykanów
Mniej więcej 20 lat przed powstaniem sekty Spriggsa urodzony w miasteczku Crete w Indianie Jim Jones założył Świątynię Ludu.
Miał wówczas jednego syna i kilkoro adoptowanych dzieci różnych ras, co napawało go dumą. W latach pięćdziesiątych, gdy krajem wstrząsały doniesienia o aktach okrucieństwa wobec czarnoskórej ludności, Jones zapragnął naprawiać świat poprzez głoszenie Słowa Bożego. Karierę duchownego rozpoczął jako pomocnik pastora. Krytykując segregację rasową i upierając się przy integracji Kościoła – w tym czasie idei mało popularnej – stracił pracę.
Postanowił działać we własnym zakresie. Ubolewał nad losem gnębionych Afroamerykanów. Im też chciał najbardziej pomagać. Inscenizując „uzdrowienia”, budował swoje zgromadzenie. W ciągu dwóch lat zdobył dostatecznie wielu wyznawców, by założyć własny Kościół. Fundusze na ten cel zdobywał dość oryginalnie. Jako domokrążca sprzedawał małpy, wówczas popularne zwierzęta domowe. W 1956 otworzył Kościół w Indianapolis. Skupił się na pomaganiu ludziom w potrzebie. W czasie powszechnej segregacji Świątynia Ludu oferowała nowy, bardziej sprawiedliwy model społeczeństwa. Od wiernych Jones wymagał lojalności, uczył ich poświęcenia dla innych i zalecał aktywizm. Choć jego Kościół był stosunkowo niewielki, to zdołał otworzyć kuchnię dla ubogich, domy dla starców i chorych psychicznie. Jego działalność budziła podziw.
Prasa chwali Jima Jonesa
Z rosnącym sukcesem Świątyni Ludu rosło zainteresowanie władz działalnością Jonesa. W 1966 roku tuż przed rozpoczęciem dochodzenia w sprawie cudownych „uzdrowień” pastor wyprowadził swój Kościół z Indianapolis do Redwood Valley w Kalifornii. Wyboru miejscowości dokonał z chwilą, gdy dowiedział się, że jest to jedno z bezpieczniejszych miejsc na wypadek ataku nuklearnego. Jim Jones bał się groźnych konsekwencji zimnej wojny. Jego postępowanie często było uwarunkowane doniesieniami o sporach dwóch światowych potęg. Poza tym Kalifornia była znacznie bardziej otwarta na integrację rasową.
Jones rozszerzył wpływy na teren zatoki San Francisco. Tu również otworzył domy dla starców i dla osób z zaburzeniami mentalnymi. Jego wspólnota niosła pomoc uzależnionym i sierotom. Pożyteczną działalność Peoples Temple chwaliła prasa, a politycy zasięgali porad Jonesa. O tym, co dzieje się wewnątrz kościoła, nikt nie wiedział. Zresztą wtedy nie działo się jeszcze nic złego.
Narkotyki, władza i paranoja
Członkowie wspólnoty poprzysięgli Jonesowi wierność. Wszyscy, łącznie z emerytami utrzymującymi się z czeków Social Security, oddali mu wszystko, co posiadali. I wszyscy widzieli w nim ojca opatrzności.
Władza zaczęła uderzać Jonesowi do głowy. Najpierw kazał nazywać się ojcem. Później mówił o sobie jako o Chrystusie, a w ostatnich latach twierdził, że jest Bogiem. W tym czasie przyjmował już duże dawki różnych środków pobudzających, rozjaśniających umysł, niwelujących ból i niepokój. Proszkomania spowodowała zmiany nastroju, upadek na zdrowiu i rozwój paranoi.
Jones wierzył, że cały rząd, a głównie CIA i FBI, depcze mu po piętach. Wtedy też postanowił przenieść Świątynię Ludu do Gujany. W dżungli maleńkiego państewka w Ameryce Południowej mieli stworzyć utopijną wspólnotę z dala od niegodziwości świata. Nadano jej nazwę Jonestown.
Na dalekich peryferiach cywilizacji Jones wprowadził dyktaturę. Dopiero wtedy ludzie zrozumieli, że nie mogą uciec przed jego kontrolą. Mieszkali w fatalnych warunkach, nieznośnym klimacie, nieustannie niedożywieni (choć później okazało się, że Peoples Temple miało miliony dolarów zdeponowanych w różnych bankach), gryzieni przez komary i inne robactwo. O powrocie do USA nie było mowy. Ci, którzy próbowali ucieczki, byli surowo karani.
Do USA dotarły jednak wieści o losie mieszkańców Jonestown. Zaniepokojone rodziny zaczęły wywierać nacisk na rząd, by podjął jakąś akcję. Ostatecznie kongresman z Kalifornii Leo Ryan zainteresował się sprawą i postanowił złożyć wizytę w gujańskiej wspólnocie. Pojechał w towarzystwie ekipy telewizyjnej i dziennikarzy. Naoczni świadkowie twierdzą, że od początku spotkania rosło napięcie między Jonesem a Ryanem.
Wizytę Ryana Jones potraktował jak zapowiedź własnego upadku. Dlatego sprowokował atak na kongresmana i osoby towarzyszące. Ryana i kilka osób zabito przed wejściem do samolotu, którym miał odlecieć do kraju z grupą uciekinierów z Jonestown. W tym samym czasie Jones tłumaczył swoim ludziom, że nie mogą uciec przed złem, groził straszliwym odwetem rządu za śmierć kongresmana i namówił wiernych do masowego samobójstwa, a według jego własnych słów do „rewolucyjnego” przejścia na drugą, lepszą stronę. Większość posłusznie wypiła sok winogronowy z trucizną. Tym, którzy bronili się przed samobójstwem, truciznę wstrzyknięto na siłę. Z grupy liczącej 918 osób (w tym 257 dzieci) uratowały się 33.
W poniedziałek minęła 35. rocznica tragedii w Jonestown. Choć los tych ludzi rozmywa się w historii, to nadal jest przestrogą przed rezygnacją z emocjonalnej i moralnej niezależności, przed zniewoleniem przez liderów, którzy „gwarantują” życie wieczne na ziemi lub w kosmosie. Jim Jones z pastora przekształcił się w potwora, gdy spostrzegł, że fałszywymi obietnicami może rozciągnąć nad ludźmi bezwzględną władzę...
Elżbieta Glinka