Podziały rasowe w śródmieściu
Z raportu GC wynika, że w latach 2004-2008 miasto wydało 1,2 miliarda dolarów na inwestycje, które przyczyniły się do wzrostu zatrudnienia. Zdaniem Erica Telleza, menedżera GC − koalicji organizacji dzielnicowych i pracowniczych, miasto zrobiło to, czego mądry zarządca unika. Inwestując w śródmieście, stworzono podziały rasowe. − Żeby całe Chicago prosperowało, wszystkim rezydentom powinno się dobrze powodzić. Pominięcie ubogich dzielnic jest krzywdzące dla większości mieszkańców.
W czasie dekady zakończonej w 2011 roku z każdej dzielnicy zdominowanej przez białą ludność pracowało w śródmieściu 509 osób. W tym samym czasie 620 mieszkańców każdej czarnej dzielnicy i 381 przedstawicieli każdej latynoskiej dzielnicy straciło zatrudnienie w śródmieściu. Mieszkańcy pogrążonego w ubóstwie i przestępczości Englewood stracili 800 miejsc pracy, podczas gdy rezydenci zamożnego Naperville tyleż samo zyskali. Liczby te mówią same za siebie, lecz nie dają odpowiedzi, dlaczego tak się dzieje. Dodatkowe dane wyjaśniają tę zagadkę. Od 2002 do 2011 roku w śródmieściu stworzono ponad 129 tys. miejsc pracy z rocznymi poborami 40 tys. i więcej. W tym samym czasie zatrudnienie straciło blisko 183 tys. osób z niższymi stawkami płac.
Potrzebne białe kołnierzyki
O czym to świadczy? Niewątpliwie zmieniły się potrzeby śródmiejskich korporacji, które wyparły większość drobnych zakładów produkcyjnych, gdzie mogli pracować absolwenci szkół średnich, a nawet ci, którzy szkoły nie ukończyli. Tymczasem korporacje szukają dobrze wykształconych fachowców, którzy bez dodatkowych szkoleń mogą bezzwłocznie zabrać się do pracy. Nie znajdą ich w Englewood, gdzie 27 proc. mężczyzn nie posiada nawet dyplomu ukończenia liceum ani w dzielnicach latynoskich, gdyż tam sytuacja przedstawia się jeszcze gorzej. Zatem pretensje o brak stanowisk pracy w śródmieściu dla tej grupy chicagowian nie są uzasadnione. Natomiast prawdą jest, że burmistrz mógłby zadbać o ściągnięcie do zaniedbanych dzielnic przedsiębiorstw oferujących nieskomplikowane, a przynoszące zyski zajęcia. Nie jest to sprawa prosta, zważywszy że ogromna część fabryk przeniosła produkcję za granicę. Te, które pozostały w kraju, zazwyczaj nie przenoszą się, ponieważ lokalne samorządy dają im duże ulgi podatkowe, tak samo jak burmistrz Emanuel korporacjom, które łaskawie osiadły w Chicago i co kilka lat straszą, że opuszczą miasto, jeśli nie przydzieli im nowych subsydiów.
Zamiast roszczeń - dokształcanie
GC rozumie te zależności, lecz jej propozycje w sprawie rozwiązania problemu są nierealne. Organizacja uważa, że ulgi dla korporacji powinny być uzależnione od obietnicy zatrudnienia konkretnej liczby mieszkańców najbardziej zaniedbanych dzielnic Chicago. − Jeśli firma otrzyma subsydia i nie spełni wymogu, będzie musiała je zwrócić − proponuje GC. Załóżmy, że korporacja przystanie na ten warunek. Przyjmie ludzi, bo dostanie od miasta pieniądze. Trzeba się jednak zastanowić, jaki sens miałaby taka umowa, skoro po kilku miesiącach może ich zwolnić na zasadzie redukcji etatów czy z jakiegokolwiek innego powodu.
Stąd można wyciągnąć tylko jeden wniosek. Zamiast wysuwać pretensje do zarządców miasta, trzeba się uczyć. Organizacje typu GC ktoś przecież finansuje. Nie powinny marnować funduszy na badania tylko w celu wytknięcia burmistrzowi „pomyłek” (co nie znaczy, że Emanuel nie zasługuje na krytykę z wielu innych powodów). W zamian mogłyby się skupić na dokształcaniu tych mieszkańców Chicago, którym tak bardzo współczują.
Elżbieta Glinka