Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
piątek, 27 września 2024 02:26
Reklama KD Market

O tym, dlaczego trudno wrócić do cudnych Indii

Marek Kowalski Odszedł Na Wcześniejszą Emeryturę.
Życiowe Oszczędności Przeznaczył Na Zwiedzanie Świata.


W Ciągu Pięciu Lat 26 Miesięcy Spędził W Podróży Po 74 Krajach. W Poprzednim Wydaniu Weekendowym Pisaliśmy O Jego Wysokogórskich Wyczynach W Himalajach.

Dziś Ciąg Dalszy Podróży, Do Których Dołączyła Towarzyszka Życia Naszego Bohatera - Wanda Smetkowski

Marek i Wanda ruszyli w stronę Indii. Po drodze zawadzili o Lumbini, miejsce urodzenia Buddy. Pełno tu świątyń, mnóstwo posągów. Budda uśmiechnięty, frasobliwy, zadumany, cierpiący, pomagający, co kto chce. Wszystko spowite w małe, trójkątne chorągiewki z cytatami ze świętej księgi. Zaraz po przekroczeniu granicy w Sanauli pożałowali, że kamera nie rejestruje zapachów. Wtedy nie wiedzieli jeszcze, co ich spotka w Veranasi, najświętszym mieście hinduistów.

Bieda gorsza niż w Nepalu




/a> Marek w świątyni (dobrze wypasionych) szczurów


Natychmiast spostrzegli, że bieda w Nepalu nie jest tak przygnębiająca jak tu. W nozdrza uderzył kurz i nieznośny fetor. Hałas zagłuszał słowa. Nikt nie zwracał uwagi na ryksze i samochody. Krowy, psy, kozy, małpy i ludzie włóczą się po ulicy jak po pastwisku. Siedzą i leżą na ziemi, czasem się dźwigną w poszukiwaniu pożywienia. Najlepiej mają kozy, zadowolą się nawet plakatem obwieszczającym koncert.

Handlarze wrzaskliwie zachwalają towary. Czasami trudno dociec, co naprawdę sprzedają. W głośno zapowiadanej księgarni są jakieś sprzęty, lecz nie ma książek.

Ulica jest domem wszystkich. Tu załatwia się interesy, gotuje, strzyże, goli, naprawia zęby i wstawia sztuczne szczęki, wyjęte z „niedopałków”, czyli zwłok niedopalonych z braku odpowiedniej ilości bardzo drogiego drzewa. Ledwo ciało zepchnięto do rzeki z katafalku, a już bezdomni chłopcy walczą w wodzie o nieboszczyka z nadzieją, że znajdą przy nim coś wartościowego.

Sanauli to miasto niebezpieczne. Niewielu tu turystów, więc każda biała twarz to kąsek dla oszustów. Nie wolno wdawać się w rozmowy. Nie spostrzeżesz, kiedy zostaniesz wykiwany. Szczególnie, jeśli podróżujesz indywidualnie, a nie w grupie.

Z konającym mężczyzną w pociągu




/a> Wanda przed zarośniętym kompleksem świątyń Angkor Wat w Kambodży


Wanda z Markiem chcieli poznać Indie prawdziwe, nie te, do których wozi się turystów. Wsiedli do miejskiego autobusu. W środku potworny zaduch. Na zewnątrz temperatura przekracza 100 stopni F. Otwarcie okna nic nie pomoże. Jezdnie zawalone przechodniami, rikszami, samochodami, rowerzystami, motocyklami. Nikt nie ustępuje drogi. Wszyscy posuwają się z szybkością 3 mil na godzinę.

Dotarli wreszcie do stacji kolejowej, by udać się do Veranasi − najświętszego miasta wyznawców hinduizmu. Nie ma rozkładu jazdy. Nikt nie wie, kiedy przyjedzie pociąg. Hindusi czekają ze stoickim spokojem. Gromady szczurów hasają po peronie. Wdrapują się na nosze, na których dwóch młodych mężczyzn przyniosło na stację umierającego ojca. Wiozą go do Veranasi, by tam wyzionął ducha. To marzenia każdego wyznawcy hinduizmu.

 Święte miasto Veranasi


Dotarli do świętego miasta. Tłumy ludzi i wieczny hałas. Słychać bębenki, piszczałki, dzwonki, głosy wszechobecnych handlarzy i „załatwiaczy”, którzy znajdą turyście taksówkę, hotel, restaurację. Nachalnych trzeba ignorować. Wystrychną cię na dudka. Ceny każdej usługi musisz ustalać z góry. Ale nawet to nie zawsze pomaga. Taksówkarz podwiózł Wandę i Marka na odległość kilometra od stojącego na wzgórzu hotelu. Oświadczył, że dalej nie pojedzie, bo samochód nie wytrzyma. Wiedzą, że oszukuje. Nie mają wyjścia. Nie będą wdrapywać się z walizami pod górę. Dopłacają kilkaset rupii. Taksówka odzyskuje siły i rusza.

Następnego dnia o świcie miasto rozbrzmiewa milionami głosów. Tysiące łodzi z pielgrzymami dociera do brzegów Gangesu. Wysiadają na schody (ghaty) prowadzące bezpośrednio do świątyń. Młodzieńcy spowici w białe szaty z kadzidłami w dłoniach rozpoczynają nabożeństwo, po którym wierni obmywają się z grzechów w świętej rzece. Nikomu nie przeszkadza, że Ganges jest niemożliwie zaśmiecony. Ludzie myją tu naczynia, oddają mocz, na powierzchni unoszą się fekalia. Dym z palonych ciał drażni nozdrza.

“Romantyczny” rejs wśród nieboszczyków




/a> Babbas w kąpieli


Po ulicach krążą kompletnie nadzy sadhus babas wymazani prochami spalonych nieboszczyków. Cieszą się powszechnym poważaniem. Żyją z datków. Śpią w świątynnych niszach, na ulicy lub na cmentarzach. Potrzebującym udzielają rad, czasem sami podchodzą z ofertą pomocy. Z Wandy wpatrzonej w chodnik, by nie nadepnąć na krowie placki, baba chciał wypędzić lęk. Przytomnie odpowiedziała: „Jaki lęk, przecież jestem tu i nie uciekam”.

/a> Palenie zwłok nad brzegiem Gangesu


Kolejnego dnia udali się na „romantyczny rejs”, by podziwiać wschód słońca nad Gangesem. Widok imponujący, dopóki się nie rozwidni. Wtedy zaczynasz się orientować, że obok hinduskiej „gondoli” na falach unoszą się niedopalone ciała i zwłoki małych dzieci w plastikowych torbach, których palić nie wolno.

Święte Veranasi wygląda jak każde inne hinduskie miasto. Uczęszczana przez turystów główna ulica z najbliższymi poboczami w miarę zadbana. Boczne ulice jak wszędzie: małpy, krowy, psy, szczury i wyciągający ręce po jałmużnę żebracy. Cuchną otwarte ścieki. Ludzie proszą turystów o pieniądze na drewno na stos dla krewnego.

W świątyni szczurów


Veranasi odwiedza wielu Europejczyków. Chcą zgłębić tajniki hinduizmu. Poszukują duchowych przeżyć, których nie zapewnia im własna religia. Zazdroszczą głębokiej wiary Hindusom, którzy z ogromną czcią odnoszą się nawet do szczurów. W Deshnok wznieśli szczurom świątynię Karni Mata. W ścianach otwory, by mogły chować się w norki. Ponad 20 tys. dobrze odżywionych gryzoni biega po świątyni. Jeśli któryś wejdzie na nogę odwiedzającego, gościa spotka szczęście. Przypadkowe nadepnięcie i zranienie szczura to grzech, który można odkupić, przynosząc do świątyni podobiznę gryzonia odlaną w złocie. Wewnątrz świątyni znajduje się ołtarz. Tam jednak turysta nie ma prawa wstępu.

Wanda z Markiem zjeździli Indie wzdłuż i wszerz. Zwiedzili Tadż Mahal. Błękitne i różowe miasto, wspaniałą siedzibę maharadży w Dżejpur, Amer Fort, cuda sakralnej architektury. Są państwa, do których chętnie pojadą po raz drugi. Do Indii nie wrócą, chyba że stracą węch.

 Czy Marek dotrze do Kilimandżaro?


Z zachwytem wspominają wodospad Iguazu na pograniczu Brazylii z Argentyną. Widząc ten cud natury Eleonor Roosevelt powiedziała, że w porównaniu z nim Niagara wygląda jak niedokręcony kran.

Duże wrażenie zrobiła na nich świątynia i klasztor Potala w Tybecie, skąd pochodzi Dalajlama. Każdy wyznawca Buddy powinien tu przybyć chociaż raz w życiu. Najwierniejsi przebywają setki kilometrów na rękach i kolanach. Robią pokłon, podciągają kolana tam, gdzie przed chwilą mieli ręce i znów wykonują pokłon.

W Amazonii Markowi-perkusiście udało się spełnić marzenie. Zagrał na bębnach z mieszkającymi w dżungli Indianami. W Rio de Janeiro za opłatą chłopaki z ulicznego gangu zawieźli go do favelas (brazylijskich slumsów). Tu dowiedział się, że za wstawiennictwem papieża Jana Pawła II w najuboższych dzielnicach miasta zainstalowano wodę.

W Tajlandii nieprzyjemnym akcentem były rzędy wymalowanych chłopaczków oczekujących przed lotniskiem na amatorów z Europy i USA.

W Kambodży, gdzie również panuje bieda, zachwycili się kompleksem świątyń Angkor Wat, które do niedawna kryła dżungla.

Podróże po świecie, a zwłaszcza Azji, nauczyły ich jednego − trzeba zabierać ze sobą paszport i papier toaletowy.

Za 3 lata, na swoje 70. urodziny Marek wybiera się na Kilimandżaro. Zanim do tego dojdzie, musi uporać się z najtrudniejszym zadaniem, o którym myśli już od 15 lat. Wanda postawiła bowiem warunek: nauczysz się tańczyć albo przestanę z tobą podróżować!

Elżbieta Glinka


[email protected]


fot. arch. pyw.


Podziel się
Oceń

ReklamaDazzling Dentistry Inc; Małgorzata Radziszewski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama