Wszyscy oczywiście doskonale wiedzą, że coś takiego nigdy nie zostanie zatwierdzone w Senacie, a nawet gdyby zostało, prezydent Obama z pewnością by tego nie podpisał. W związku z tym wszystkie te usiłowania są polityczną groteską, która budzi dwa poważne pytania.
Po pierwsze, dlaczego likwidacja Obamacare pozostaje dla wielu Republikanów paranoidalną obsesją? Słuchając niektórych wypowiedzi można wręcz dojść do wniosku, że jeśli ustawa ta wejdzie całkowicie w życie, cały kraj runie natychmiast w gruzy, albo zostanie zaatakowany przez antyamerykańskie smoki, ziejące ogniem nadprzyrodzonej destrukcji. Senator Mitch McConnell stwierdzał już wiele razy, że jest to „najgorsza ustawa ostatniego półwiecza” i „że będzie to katastrofa dla amerykańskich klas średnich”.
Niezależnie od tego, czy ktoś się z postanowieniami zawartymi w Obamacare zgadza czy też nie, katastroficzna histeria prawicy jest tyleż przesadna, co zastanawiająca. Należy podejrzewać, że wynika ona częściowo ze strachu przed... sukcesem. Może się bowiem za parę lat okazać, tak jak to było w przypadku Medicare i Medicaid, że ludzie t0 nieokiełznane fiasko po prostu polubią, a wtedy wszelkie marzenia o likwidacji największego sukcesu legislacyjnego Obamy trzeba będzie raz na zawsze odłożyć na półkę. Ponadto ciągłe alarmowanie o skutkach wprowadzanych w życie reform to bardzo wygodny punkt wyjściowy do opowiadania bredni o "pełzającym socjalizmie" oraz "federalnym zamachu" na swobody obywatelskie.
Drugie pytanie, jakie rodzi się z powodu postawy niektórych posłów w Kongresie, dotyczy politycznej etyki. Jeszcze nie tak dawno temu unieważnianie jakichkolwiek wcześniej zatwierdzonych ustaw odbywało się tak, jak w demokracji być powinno – po dyskusji w parlamencie dochodziło do głosowania, którego wynik rozstrzygał sprawę. Dziś jest zupełnie inaczej. Czy ktoś posiada w Kongresie prawo do uprawiania politycznego szantażu? Teoretycznie nie, ale właśnie taką formę przybrała "dyskusja" o finansowaniu rządu federalnego. Co bardziej konserwatywni członkowie Izby Reprezentantów, którzy nie stanowią bynajmniej większości nawet w swoim własnym obozie parlamentarnym, jawnie obwieszczają, że zgodzą się na A, jeśli najpierw stanie się B, nawet jeśli obie kwestie nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego. A ściślej, grożą nam wszystkim, że jeśli finansowanie Obamacare nie zostanie zlikwidowane, są gotowi doprowadzić do zawieszenia pracy rządu, co – jak wszyscy doskonale wiedzą – prowadzi niemal natychmiast do chwiejności na giełdach i zahamowania gospodarki. Tylko kto im dał prawo do stawiania tego rodzaju warunków na zasadzie ultimatum? Zostali wybrani po to, by proponować i zatwierdzać lub oddalać nowe akty prawne. Mają też oczywiście prawo do modyfikowania lub
całkowitego likwidowania już obowiązujących ustaw, ale nie w trybie dyskusji dzieci w piaskownicy: "Jak mi dasz łopatkę, to ja nie zniszczę twojego wiaderka".
Być może zanim dojdzie do jakichś poważnych dla USA wydarzeń, ktoś się w końcu opamięta i ukróci ten cyrk. Na razie jednak w ogóle się na to nie zanosi. Jak napisał jeden z amerykańskich komentatorów, tym razem nie jest to zabawa dzieci zapałkami, lecz zabawa niemowlaków bronią nuklearną.
Andrzej Heyduk