Ameryka od środka
Amerykanie podróżujący do Europy zwykle z pewnym zdziwieniem zauważają, że przed dostaniem się na pokład samolotu na dowolnym europejskim lotnisku nie trzeba zdejmować ani butów, ani też pasków od spodni. Nie trzeba też tego robić nawet na lotniskach izraelskich, mimo że Izrael to jedno z najpilniej strzeżonych państw świata. W USA przepisy TSA nadal stanowią, że w kieszeniach nie wolno w czasie kontroli mieć absolutnie niczego, a przez skanery przechodzi się w skarpetkach.
Latanie samolotami w ostatniej dekadzie stało się niezbyt przyjemnym doświadczeniem. Linie lotnicze chcą dodatkowych opłat za niemal wszystko, łącznie z oddychaniem, a zaostrzone przepisy dotyczące bagażu zmuszają wielu podróżnych do zabierania wyłącznie szczoteczki do zębów i grzebienia. Tym bardziej zatem wymogi TSA, jeśli chodzi o kontrolę osobistą pasażerów są uciążliwe, a często po prostu irytujące.
Liczni specjaliści od dawna twierdzą, że niektóre z zasad stosowanych na amerykańskich lotniskach nie mają żadnego praktycznego uzasadnienia. Skoro w Unii Europejskiej nie trzeba zdejmować w czasie kontroli butów, jakie znaczenie ma to, że nadal trzeba to robić w USA? Jeśli zaś chodzi o ograniczenia dotyczące zabieranych na pokład płynów, kosmetyków, środków w aerozolu, itd., od dawna istnieją proste skanery, przy pomocy których można sprawdzić, co dany pojemnik zawiera i czy jest to substancja w jakikolwiek sposób niebezpieczna.
Sama agencja TSA wydaje się pośrednio przyznawać do swojego "przesadyzmu" przez oferowanie specjalnego programu o nazwie PreCheck. Polega to na tym, iż obywatele USA mogą się rejestrować na specjalnej stronie internetowej, gdzie sprawdzana jest ich tożsamość oraz ewentualna przeszłość kryminalna. Potem składa się jeszcze odciski palców oraz płaci 85 dolarów za 5-letnią subskrypcję w programie. Wszystko to razem daje prawo do poddawania się na lotniskach specjalnej, uproszczonej kontroli, w czasie której niczego nie trzeba z siebie zdejmować, a płyny mogą pozostać w walizce, choć nadal w bardzo małych pojemnikach.
Program PreCheck jest kuriozalny o tyle, że w zasadzie sprzedaje ludziom za prawie 100 dolarów możliwość poddawania się takiej kontroli, która powinna być za darmo i dla wszystkich, a przynajmniej dla ludzi legalnie mieszkających w USA. Oferowanie takiej możliwości zdaje się potwierdzać, że obuty i zapięty paskiem pasażer nie przedstawia sobą żadnego większego bezpieczeństwa od tych nieszczęśników, którzy stoją w zwykłej i zwykle dość długiej kolejce do federalnie sankcjonowanego obmacywania.
Po atakach terrorystycznych w roku 2001 często słyszało się w USA tezę, że nie można i nie wolno pod naciskiem zagrożenia terrorem zmieniać naszego normalnego trybu życia, bo jeśli do takiej zmiany dojdzie, będzie to pewnego rodzaju zwycięstwo terrorystów. Niestety zwycięstwo takie z pewnością odnieśli. Wystarczy pooglądać sobie to, co dzieje się codziennie na amerykańskich lotniskach, by zrozumieć, że świat przeciętnego podróżnika zmienił się przez ostatnią dekadę nie do poznania. Niektóre z tych zmian są całkowicie zrozumiałe i nie budzą kontrowersji. Inne wydają się być zupełnie niepotrzebne. Zresztą sama agencja TSA przyczynia się do potęgowania galimatiasu. Przed kilkoma miesiącami poinformowała na przykład, że zamierza zezwalać na zabieranie na pokład samolotów małych noży o ściśle określonej długości ostrza. Wynika stąd, iż nóż jest znacznie mniej groźnym narzędziem terroru od tubki z pastą do zębów. A już butem to można każdego zabić.
Andrzej Heyduk