Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 22 listopada 2024 22:55
Reklama KD Market

Dzień świstaka... z MMA



Tomasz Drwal o tym, jak trenuje się w UFC



 


Za dokładnie tydzień, 15 września w teksańskim Austin na gali Ultimate Fighting Championship walczyć będzie w kategorii do 85 kilogramów najbardziej znany w USA polski zawodnik MMA – Tomasz Drwal (17-3-1). Jak wyglądają jego przygotowania do walki z wychowankiem legendarnego Renzo Grazie, posiadaczem czarnego pasa w brazylisjkim jiu-jitsu, Dave Branchem (6-1), jak przebiega przeciętny dzień zawodnika najbardziej elitarnej – i wymagającej organizacji mieszanych sztuk walki na świecie? W specjalnym wywiadzie, 28-letni Drwal mówi o wyrzeczeniach na jakie trzeba się zdecydować by mieć szansę na zwycięstwa w UFC...


 


– Mieszkasz od dziewięciu miesięcy w San Diego. Idealna pogoda, wielu ci pewnie zazdrości...


 


Tomasz Drwal: Nie ma czego, nie jestem tutaj dla przyjemności. Zresztą – ile można surfować? Zdecydowałem się na Amerykę, a szczególnię Kalifornię ze względów sportowych – tutaj trenują i przygotowują się najlepsi. W San Diego jest 10 czy 12 klubów MMA. Wyczynowych klubów, gdzie spotykają się ludzie całkowicie poświęcający się i żyjący z tego sportu. Dla amatorów, którzy przychodzą pobawić się w MMA „po robocie” nie ma miejsca. Zresztą to nie byłoby korzystne dla ich zdrowia.


 


– Decyzję pójścia na całość, zainwestowania w siebie i MMA została podjęta przez ciebie...



Prawie dokładnie trzy lata temu, po mojej porażce pod koniec drugiej rundy z Thiago Silvą na gali UFC w Londynie. Powiedziałem sobie wtedy, że muszę skończyć z przypadkowymi treningami i trenerami w Polsce, że jak chcę coś osiągnąć, to muszę postawić na siebie i zaryzykować. Decyzja dobra, ale i tak straciłem półtora roku przez kontuzję kolana, zanim zacząłem wcielać ten plan „pójścia na całość” w życie. Od dziewieciu miesięcy trenuję w dwóch klubach San Diego, dziesięć procent z moich wypłat UFC idzie do klubów, ale wiem, że mam wokół siebie najlepszych z najlepszych.


 


– Opisz dzień zawodnika UFC.


 


To jak Dzień Świstaka, ciągle to samo. W łóżku jestem nie później niż o 10 wieczorem, żeby dać się organizmowi wyciszyć po południowym treningu i całym towarzyszącym temu zmęczeniu. Chcę zasypiać nie później niż o 12, żeby mieć pełne osiem godzin snu na regenerację organizmu. To konieczność w tak wyczerpującym sporcie jak MMA. Wstaję, robię sobie śniadanie (zwykle płatki z owocami, żadnych prostych węglowodanów), pakuję torbę i jadę na trening. Jeśli jest sparing – zwykle sparuję przed południem) to jest rozgrzewka, później 3 razy po 5 minut walki z cieniem, a później 4 razy po 5 minut ze sparingpartnerami. Zwykle mam ich czterech – po jednym na każdą rundę, każdy walczy inaczej. Później czas na uspokojenie organizmu, powrót do domu. Obiad, zwykle złożony z gotowanych warzyw, zwykle brokuł i kawałka mięsa robię sam, bo nigdy nie wiadomo co w restauracji wkładają do garnka. Do tego woda – z gazem lub bez, ale nigdy żadnej coca-coli czy innego kolorowanego świnstwa. Obowiązkowy sen, nie mniej niż dwie godziny, później nowe rzeczy do torby i jazda na kolejny trening. Tak jak mówiłem – Dzień Świstaka w MMA.


 


– Ten drugi trening poświęcony jest temu, co nie wychodziło podczas sparingu?


<

p style="text-align: left; text-indent: 12px; line-height: 12px; font: normal normal normal 11px/normal Helvetica; min-height: 13px; margin: 0px;">

 


Przeważnie tak jest. Mam głównego trenera w Alliance Training Center, Erica Del Fierro, który nie spuszcza ze mnie oka, koordynuje całość moich treningów. Jeśli podczas sparingów nie wychodzą na przykład elementy jiu-jitsu, pracuję ze specjalistą od tego sportu, jak zapasów, to też mam innego trenera do korekt. Pełna specjalizacja, bo przecież nikt nie może się znać na wszystkim. Ale nad całością czuwa Eric, on decyduje co trzeba zmienić, nad czym więcej pracować. Nic nie jest pozostawione przypadkowi, jest 100 procentowy profesjonalizm. Twarde życie, ale bez przesady. Taki nasz Karol Bielecki, wielki fan MMA – to jest dopiero twardziel...


 


– Bokserzy zwykle zrzucają wagę. Ty też?


 


Wszyscy, może z wyjątkiem ciężkich, zrzucają wagę. Za tydzień mam walkę, do zrzucenia zostało mi prawie 7 kilogramów. Czyli w normie.


 


– Ile?! Nie boisz się, że wejdziesz wycieńczony do ringu?


 


Siedem, to nie tak dużo, jest sporo czasu. Nie ma mowy o żadnym wycieńczeniu organizmu. W dniu ważenia będę miał około trzech kilogramów nadwagi, ale na wadze będzie tyle ile trzeba czyli 185-185 funtów, bo UFC daje nam jeden funt tolerancji. Nie powiem jak zrzucę te trzy kilogramy, to już moja tajemnica.


 


– Ale powiedz dlaczego to robisz? Nie łatwiej byłoby wchodzić do klatki mając tyle, ile ważysz między walkami, czyli około 197 funtów?


 


Kiedyś walczyłem w tej kategorii – i to był błąd. Bo ja wnosiłem tyle na wagę ile miałem, mój rywal też się mieścił w limicie, ale następnego dnia na walce był ode mnie... 10 kilogramów cięższy. Teraz, w mojej obecnej kategorii zbijam 15 funtów, ale na walce mamy obaj po około 200 czyli szanse są takie same. To wszystko część sportowej taktyki. Nie każdy organizm się do tego nadaje. Ja sobie radzę bez problemów.


 


– Dziewięć miesięcy Dnia Świstaka w MMA. Czego brakuje ci najbardziej w San Diego? Możesz posurfować, masz przyjaciół, możesz pojeździć na motorze po lesie?



Sportowo to w San Diego  żyć nie umierać. W żadnym innym miejscu globu nie nauczyłbym się więcej i nie wiedziałbym, że robię wszystko na maksa. Ale brakuje kumpli, rodzinnej Polski, gdzie można się z kimś umówić w środku dnia na kawę, bo w Stanach wszyscy latają jak szaleni za dolarem i to czysta abstrakcja. Mój ideał, do tego dążę, to być w obu miejscach – trenować i walczyć w Stanach, odpoczywać w Polsce. To się da zrobić.


 


Rozmawiał:


Przemek Garczarczyk

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama