Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 22 listopada 2024 04:34
Reklama KD Market

Nadal kochać Amerykę? (Korespondencja własna “Dziennika Związkowego”)

Warszawa – Ostatnio ponownie mówi się o stosunkach Polska – USA, m.in. na tle kolejnych polskich ofiar operacji afgańskiej. W stosunkowo krótkim czasie czterech młodych Polaków w wieku od 28 do 32 lat pożegnało się z życiem w związku z misją wojskową na azjatyckim pustkowiu.

W dzisiejszym tele-medialnym świecie każdy taki zgon jest mocno nagłaśniany. Wielomilionowa widownia ogląda w telewizji wojskowy ceremoniał wnoszenia trumny do samolotu na lotnisku, a następnie wzruszające sceny uroczystości pogrzebowych w kraju, osierocone, pogrążone w żałobie dzieci i wdowy. Nic dziwnego więc, że takie ofiary stymulują dyskusję, co dalej z Polską misją w Afganistanie.

W Afganistanie stacjonuje w tej chwili 2 tysiące polskich żołnierzy. Od początku konfliktu z 2001 roku zginęło tam już trzynastu polskich wojskowych. Wprawdzie misja ta nie jest operacją amerykańską, lecz NATO-wską, ale Sojusz Północnoatlantycki kojarzy się przede wszystkim z jego siłą wiodącą, USA. Stąd też, tak jak to było w przypadku Iraku, dyskusja nad udziałem Polski w tej misji także rzutuje na szerszą kwestię stosunków polsko-amerykańskich.

Gen. Waldemar Skrzypczak, który niedawno podał się do dymisji, oskarżając władze rządowe o niewystarczające uzbrojenie polskiego kontyngentu, uważa, że Talibowie, przepędzeni przez Amerykanów, przenieśli się do prowincji Ghazni, za którą odpowiadają Polacy, lecz ci nie dysponują wystarczającymi siłami, by zapewnić bezpieczeństwo.

„Mamy doskonałych, świetnie wyszkolonych żołnierzy. Nasza prowincja jest jednak bardzo duża, jej wielkość jest porównywalna z obszarem woj. wielkopolskiego – twierdzi b. dowódca wojsk lądowych. – 2 tys. żołnierzy nie jest w stanie utrzymać kontroli nad tak dużym terenem. Czy zatem zwiększamy kontyngent, by zapewnić kontrolę i bezpieczeństwo, czy zmniejszamy teren naszej odpowiedzialności na taki, na jaki nas stać?”

Nagłaśnianie tych spraw w mediach prawdopodobnie przyczyniło się do znacznego spadku poparcia dla polskiego udziału w misji afganistańskiej. Jak wynika z ostatniego sondażu instytucji TNS OBOP, aż 81% pytanych chce, aby Polska wycofała swe wojska z Afganistanu. Przeciwnego zdania było 13% respondentów, a dalszych 6% było niezdecydowanych.

Poprzednie zaangażowanie sił polskich, kiedy pod polskim dowództwem w Iraku znalazła się 10-tysięczna wielonarodowa dywizja, pozwoliło Polsce odegrać ponadregionalną rolę militarną i do pewnego stopnia uniezależnić się od starej Europy. Prezydent Bush swego czasu nazwał Polskę „fantastycznym sojusznikiem”.
I rzeczywiście, Polacy wówczas trafnie wstrzelili się w priorytety waszyngtońskiej polityki zagranicznej po pamiętnym ataku terrorystycznym na Amerykę 11 września 2001 r. Jako jeden z czterech głównych krajów w „koalicji chętnych”, razem z Wielką Brytanią oraz Australią, Polska była obecna w Iraku w głównych działaniach wojskowych od samego początku. Miało się wrażenie, że gdziekolwiek Ameryka rozszerza stabilność i bezpieczeństwo na niespokojne części świata, Polska jest niedaleko za nią.

Ale oprócz prestiżu, jaki przyniosła ta międzynarodowa rola, Polacy także liczyli na pewne wymierne korzyści, które roztaczali przed Warszawą Amerykanie. Miały być wielomiliardowe kontrakty dla polskiego przemysłu, a nawet kuszono Polaków wizją własnych pól naftowych na Bliskim Wschodzie. Liczono też, że dla gości z kraju tak „lojalnego sojusznika USA” zniesione zostaną wizy turystyczne. Tymczasem…

Do tego doszedł afront Waszyngtonu z okazji obchodów 70. rocznicy wybuchu II wojny. Na Westerplatte przybyli kanclerz Niemiec Angela Merkel i premier rosyjski oraz szefowie rządów wielu innych krajów, a prezydent Obama wysłał do Polski nie wiceprezydenta ani sekretarza stanu, lecz emerytowanego generała Jamesa Jonesa, szefa Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Wprawdzie dla osłody Jones wręczył ministrowi spraw zagranicznych „pokrzepiający” list od Obamy, ale w ogólnym bilansie taki gest przeszedł prawie niezauważalnie.

Min. Sikorski, który ma żonę Amerykankę i jest gorącym zwolennikiem bliskich stosunków z Waszyngtonem, próbował obecną administrację waszyngtońską usprawiedliwiać. Tłumaczył jak mógł, że Amerykanie mają obecnie wiele innych problemów, jak walkę z kryzysem czy problemy w innych częściach globu, trzeba więc – jego zdaniem – patrzeć na świat również z ich punktu widzenia. Sikorski także uważa, że brak najwyższych przedstawicieli władz USA na Westerplatte nie oznacza pogorszenia się stosunków pomiędzy oboma krajami, jak twierdzą politycy spod znaku Prawa i Sprawiedliwości.

Ale już zwycięstwo Obamy w ubiegłorocznych wyborach zapoczątkowało pewne ochłodzenie na linii Waszyngton-Warszawa. Już w trakcie kampanii prezydenckiej kandydat demokratów zapowiedział bowiem ponowne rozważenie uzgodnionego z administracją Busha projektu „tarcza”, czyli planowanego zainstalowania bazy antyrakietowej na terenie Polski. W pierwszej połowie 2009 roku pojawiały się liczne sygnały, że Biały Dom ulega naciskom Moskwy domagającej się odstąpienia przez USA od budowy elementów tarczy w Europie Środkowej. Współpracować z bazą w Polsce miała stacja radarowa na terenie Czech.

Obecny rząd USA uważa, że w Polsce i Europie Środkowej wszystko idzie w dobrym kierunku, a poważne problemy znajdują się gdzie indziej – w Iranie, Afganistanie, Pakistanie, Korei Północnej i na Bliskim Wschodzie. Jednocześnie rząd Donalda Tuska od samego początku zapowiadał poprawę stosunków z Rosją i mniej zabiega o status szczególnego sojusznika USA. Polska opinia publiczna jest za to najbardziej w Europie zaniepokojona polityką Rosji – 80% obawia się, że Rosja może odciąć dostawy energii, a 62% niepokoi się erozją demokracji w tym kraju.

Pod względem stosunku do Obamy Polska wyraźnie różni się od Europy Zachodniej. Jak wynika z sondaży przeprowadzonych przez instytucję German Marshall Fund w 12 krajach Europy, politykę zagraniczną prezydenta USA popiera tylko 55% Polaków, w przeciwieństwie do 86% mieszkańców Niemiec, Wielkiej Brytanii, Francji, Włoch, Portugalii i Hiszpanii. Inne badania przeprowadzone przez grupę „Trendy Transatlantyckie” wykazały, że tylko 11% ankietowanych Polaków ufa Obamie.

Na niechętny stosunek wielu Polaków do Obamy prawdopodobnie wpłynęły takie wyżej wymienione czynniki, jak to, że nie zrobił on nic w sprawie zniesienia wiz dla Polaków. Wiele na to wskazuje, że ostatecznie zrezygnuje z forsowanego przez swego poprzednika projektu budowy tarczy antyrakietowej. Ponadto doszło do kolejnego zgrzytu, gdy na wspomnianych już obchodach 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej nie pojawił się nikt ze znaczących amerykańskich polityków.
Trochę na zasadzie ciekawostki warto odnotować pogląd znanego amerykańskiego politologa George’a Friedmana, szefa agencji prognoz geopolitycznych Stratford. W swej nowej książce pt. „W następnych 100 latach” Friedman przewiduje, że przy pomocy amerykańskiej Polska w XXI w. może stać się głównym ośrodkiem polityki europejskiej, poprzez stworzenie wspólnego bloku z Czechami, Słowacją, Węgrami i państwami bałtyckimi.

Amerykanie zaś będą Polskę wspierać podobnie jak teraz Izrael – pieniędzmi i inwestycjami oraz eksportem technologii i broni. W tym czasie Rosja według Friedmana będzie borykała się z coraz poważniejszymi kłopotami wewnętrznymi, do 2050 roku może stracić od 20 do 40% ludności, a w perspektywie półwiecza czeka ją utrata wpływów, a nawet rozpad.

Autorowi oczywiście wolno bujać w obłokach, ale nie zmienia to faktu, że wśród szarych Polaków ogólnie zmniejszyło się zainteresowanie Ameryką. Po prostu o
kazało się, że można spróbować szczęścia znacznie bliżej, bo na Starym Kontynencie. Na Wyspach Brytyjskich i w innych krajach Unii Europejskiej nie ma problemu wiz ani „zielonych kart”, i nie ma lęku przed urzędem imigracyjnym, ewentualną deportacją i faktycznym „wilczym biletem”, wykluczającym kolejny przyjazd do USA w przyszłości. Słaba pozycja niegdyś magicznego dolara też zrobiła swoje. Dodajmy też, że wielomilionowe kwoty przekazywane Polsce z unijnej kiesy na różne projekty infrastrukturalne, kulturalne i inne przyćmiły pomoc z USA.

Pytając różnych ludzi nieformalnie, czyli bez notowania czy nagrywania, co zwykle skłania do szczerości, czy Polacy powinni nadal kochać Amerykę, nierzadko w odpowiedzi słychać kolejne pytanie: „Za co?” Na pytanie, czy osłabiają się stosunki polsko-amerykańskie, niekiedy pada odpowiedź: „A kogo to w ogóle obchodzi!” Tak mogą palnąć niektórzy Polacy będący na pełnym luzie. Gdy natomiast podejdzie do nich ankieter z magnetofonem, wiedzą, że tak nie wypada i grzecznie odpowiadają: „tak”, „nie” lub „nie wiem”.
Robert Strybel
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama