Czy Stany Zjednoczone powinny otwierać się na świat, czy zamykać? Tendencje do izolowania się, ograniczenia kontaktów ze światem zewnętrznym są tak stare jak Ameryka. Podobnie jak postawy przeciwne, wspierające integrację z resztą świata. To napięcie między izolacjonizmem a interwencjonizmem, zamykaniem się a otwieraniem jest po prostu wbudowane w logikę amerykańskiej demokracji.
Na pierwszy rzut oka podział wydaje się prosty: reprezentujący prawą stronę sceny politycznej izolacjonizm jest kojarzony z obozem Republikanów, interwencjonizm z Demokratami. Podobnie jest z innymi opozycjami: prawica-lewica, konserwatyzm (libertarianizm)-postępowość, indywidualizm-kolektywizm etc.
Przeciwieństwa te oparte są na przeciwstawnych filozofiach czy wizjach obywatelstwa i roli jednostki w społeczeństwie. Obóz izolacjonistyczny opowiada się za poglądem, że osoby są od siebie niezależne i posiadają zdolność samostanowienia. Obóz interwencjonistyczny postrzega osoby jako istoty zasadniczo społeczne, które choć są zdolne do samostanowienia, muszą polegać na silnym rządzie federalnym w zakresie redystrybucji środków – od żywności i mieszkań po technologie informacyjne czy opiekę zdrowotną.
Funkcjonujemy też w permanentnym sporze między dwoma modelami kapitalizmu. Konserwatywny faworyzuje wolne rynki, skromne formy regulacji i minimalne formy redystrybucji bogactwa i dochodów. Z drugiej strony mamy wersje gospodarki mieszanej i socjaldemokracji, które opierają się na głównych formach interwencji rządu w sektor prywatny, czyli modelem, który przyjęła w swojej większości Europa.
Ta opozycja nie jest jednak tak prosta jak się wydaje: chociaż konserwatyści generalnie opowiadają się za mniejszą ingerencją w gospodarkę, to jeśli chodzi o zapewnienie wszystkim równych szans, są raczej interwencjonistyczni, zwłaszcza jeśli chodzi o różne kwestie społeczne, uważając np., że rząd powinien interweniować w prawa reprodukcyjne kobiet. Część konserwatystów popiera także wolny handel z jak najmniejszymi ingerencjami celnymi, co raczej trudno pogodzić z klasycznym izolacjonizmem.
Dwie wizje nie są niczym nowym, towarzyszą Ameryce od 250 lat. Choć historycznie wyrażały się w różny sposób, stały się fundamentem fundamentalnego sporu. Dziś dziwić mogą jedynie emocje mu towarzyszące i stopień zwulgaryzowania argumentów. Od chwili swego powstania Stany Zjednoczone mierzą się z pragnieniem izolacji od reszty świata. Od najwcześniejszych lat budowania demokracji wydawało się to atrakcyjną opcją: kraj był odizolowany od reszty świata ze względu na położenie geograficzne. Do Ameryki można było uciec z Europy pokonując w ryzykowny sposób Atlantyk.
Dążenie do izolacjonizmu uwypukliły obie wojny światowe. Społeczeństwo w większości nie chciało angażować się w konflikty europejskie. Do I wojny światowej Stany Zjednoczone przystąpiły w 1917 r., a do II wojny światowej pod koniec 1941 r. tylko dlatego, że zostały zaatakowane przez Japończyków na Hawajach . W obu przypadkach prezydenci, Woodrow Wilson i Franklin Roosevelt, musieli latami przygotowywać Kongres i obywateli do zaangażowania się Ameryki w wojny zamorskie. Izolacjoniści do dziś lansują tezę, że FDR wiedział o planowanym uderzeniu Japończyków na Pearl Harbor i pozostał bezczynny, aby Amerykanów „bardziej zabolało”. Od tego czasu Stany Zjednoczone często interweniowały na rzecz uczynienia świata bezpiecznym, w sposób leżący w interesie amerykańskiej demokracji. Dziś spór dotyczy tego, co Ameryka powinna zrobić w sprawie Rosji i Ukrainy, Izraela i Palestyńczyków, Iranu, Chin, Korei Północnej czy NATO.
Wybacz Czytelniku ten nieco łopatologiczny i upraszczający wykład. Przypominam o historii Wielkiego Sporu w przededniu wyborów, ponieważ podejmując decyzję dotyczącą przyszłości Ameryki (a tym samym i obecnego światowego porządku) warto wyjść poza proste sympatie i polityczne emocje. Przywilejem każdego obywatela jest możliwość zagłosowania zgodnie z własnym światopoglądem i interesem politycznym czy ekonomicznym. Zawsze jak warto jednak powalczyć o to, aby toczące się debaty toczyły się na bardziej merytorycznym poziomie, a nasz własny wybór miał głębsze uzasadnienie. Wybierajmy kierując się bardziej rozumem niż sercem.
Warto tu też przypomnieć, że w opisanym powyżej fundamentalnym sporze jeden element nie podlegał dyskusji: była to wiara w praworządność i przeświadczenie, że o ostatecznym wyborze drogi, jaką ma obrać Ameryka mają decydować wolne i uczciwe wybory. To święte tabu demokracji, którego nie powinno się łamać.
Dobrego wyboru Ameryko!
Tomasz Deptuła
Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”.