W tym tygodniu na Hawajach zmarł w wieku 88 lat Kris Kristofferson – aktor, piosenkarz i tekściarz muzyki country. Może nie był najjaśniejszą gwiazdą Hollywood ale w pamięci w moim pokoleniu – ludzi, którzy pamiętają jeszcze lata 70. – pozostanie postacią ważną. Wiadomość o jego śmierci cofnęła mnie w czasie i przywołała osobiste wspomnienia. To między innymi jego rolom zawdzięczam pojawienie się na dłużej w Ameryce.
Większość widzów pamięta Kristoffersona z „Narodzin gwiazdy” – trzeciej z rzędu z czterech ekranizacji opowieści o krętych drogach estradowej sławy. Kristofferson wykreował tu postać zmęczonego karierą starzejącego się rockmana. W filmie, ze świetną muzyczną rolą Barbary Streisand, nie zabrakło motywów drogi, z finałowymi ujęciami głównego bohatera ruszającego w swoją ostatnią podróż przez bezdroża Dzikiego Zachodu nowiutkim Ferrari Daytona. Przyszedł jednak rok 2018 rok i na ekrany wszedł kolejny remake „Narodzin gwiazdy” z Lady Gagą i Bradleyem Cooperem w rolach głównych, który wrył się w pamięć kolejnego pokolenia, a moją generację zmusił do porównań na temat zmian wrażliwości artystycznej „then and now” .
**
W mojej pamięci dużo mocniej zapadł inny kultowy film z Kristoffersonem – „Konwój” (ang. Convoy), w którym aktor wystąpił obok innej gwiazdy, Ali McGraw, znanej między innymi z kinowego megahitu „Love Story”. Fabułę „Konwoju” w moim pokoleniu niemal każdy znał na pamięć – to opowieść o świecie kierowców wielkich ciężarówek, ludzi wykonujących zawód dający poczucie wolności i niezależności. Czarny Mack RS700LST „Gumowego Kaczora” przenosił nas w inny świat – wielkich przestrzeni i możliwości oddechu – takiego pełną piersią. Komunistyczna cenzura, która w latach 70. dokładnie sprawdzała co można nam pokazać, pozwoliła na dystrybucję filmu zapewne dlatego, że odsłaniał „skorumpowane oblicze amerykańskich organów ścigania”. Przeoczyła jednak, że tytułowy konwój jest wyrazem autentycznego protestu społecznego przeciwko zmianom wprowadzonym w USA w wyniku kryzysu paliwowego z 1973 roku i przesłanie, że bunt może okazać się skuteczny.
Sceny z ciężarówkami i samochodami policyjnymi zostały zrealizowane z takim rozmachem, że film dobrze ogląda się także dziś. My wówczas mogliśmy co najwyżej przeciwstawić „Konwojowi” czarno-białą ekranizację „Bazy ludzi umarłych” Marka Hłaski (ekranizację powieści „Następny do raju”). Przy przestrzeniach Arizony, Nowego Meksyku i Teksasu romantyzm polskiej rzeczywistości transportowej wyglądał raczej przaśnie.
Filmy drogi, które pojawiały się w kinach nad Wisłą w czasach, gdy jedyną możliwością wyjazdu była podróż do NRD czy Bułgarii, a za miesięczną pensję można było kupić u cinkciarza około 20 dolarów, zawsze fascynowały przestrzenią. W tym samym czasie co „Konwój” w polskich kinach furorę robiła także produkcja „Mistrz kierownicy ucieka” (ang. „Smokey and The Bandit”), choć tu mieliśmy do czynienia z lekką komedią, a nie z filmem próbującym pokazać pewne środowisko zawodowe. Większość polskich widzów zapewne nigdy nie zrozumiała, dlaczego przestępstwem miałoby być przewiezienie piwa z jednego stanu do drugiego (taki to ładunek próbuje osłaniać ekranowy „Bandyta” czyli Burt Reynolds), ale to nie było ważne. Nowiutki Pontiac Trans Am bohatera, rozwijający niesamowite szybkości w autostradowych pościgach pozwalał na westchnienie za wolnością i innym bardziej kolorowym światem. W Polsce schyłku epoki Gierka dominowały na ulicach Fiaty 126p, a jedyną pseudo autostradą była dwupasmowa droga z Warszawy do Katowic.
Nie zostałem co prawda zawodowym kierowcą – ponoć „Konwój” zainspirował wielu ludzi do wyboru tego zawodu – ale fascynacja amerykańskimi przestrzeniami okazała się na tyle zaraźliwa, że jedną z pierwszych decyzji po przyjeździe do USA – jeszcze za rządów Ronalda Reagana – było pożyczenie od znajomych pieniędzy na podróż samochodem od oceanu do oceanu. Od tego czasu wielokrotnie powtórzyłem ten scenariusz (podróży, a nie pożyczania pieniędzy, które nawiasem mówiąc szybko zwróciłem) przemierzając kontynent wszystkimi autostradami od I-10 na południu po I-90 na północy. Sny o niekończących się szosach towarzyszą mi do dziś, tym bardziej, że Hollywood ciągle oddziałuje na naszą wyobraźnię korzystając z motywu drogi. Niezwykła bywa atmosfera panująca w przydrożnych restauracjach i stacjach paliw – tych, które wybierali sobie właśnie kierowcy osiemnastokołowców. Tam gdzie było niewielu turystów i kierowców osobówek siadaliśmy gdzieś w kącikach knajpek, obserwując ten niezwykły kalejdoskop ludzkich indywidualności, jakby żywcem wyjęty z kadrów filmu.
Codzienne życie gdzieś na obrzeżach aglomeracji nowojorskiej zweryfikowało romantyczne wyobrażenia o Ameryce. Konwój Krisa Kristoffersona odjechał już na niebieskie autostrady, ale dzięki niemu, Hollywood i własnym wyprawom od oceanu do oceanu pozostały wspomnienia wielkich bezdroży i szacunek dla kierowców zarówno amerykańskich osiemnastokołowców, jak i europejskich TIR-ów.
Tomasz Deptuła
Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”.