Uczestnikiem tegorocznych obchodów 80. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego w stolicy Polski był kapitan Stanisław Stawski, ps. „Kazik”, członek Koła Byłych Żołnierzy Armii Krajowej w Chicago, popularny polonijny biznesmen i filantrop. 20 sierpnia będzie celebrował w Chicago setną rocznicę urodzin. Żołnierz Kompani Łączności w Pułku „Baszta”, uczestnik walk na Mokotowie, który przeżył przedzieranie się kanałami do Śródmieścia, a po upadku powstania spędził kilkanaście miesięcy w obozach jenieckich na terenie Niemiec, skąd po wyzwoleniu przez Amerykanów trafił do II Korpusu Armii gen. Władysława Andersa. W czasie warszawskich obchodów ze Stanisławem Stawskim, specjalnie dla chicagowskiego „Dziennika Związkowego”, rozmawiała Zuzanna Malińska.
Zuzanna Malińska: Jakie zdarzenia z okresu Powstania Warszawskiego zapadły Panu w pamięci?
Stanisław Stawski: – Przed wybuchem powstania byłem instruktorem broni. Chodziłem na zbiórki. Uczyłem innych strzelać i obcować z bronią. Kiedyś jechałem tramwajem i musiałem zabrać [ze sobą] rurę od pieca. Wsadzili w nią karabin. Pojechałem z tym na Pragę. Przerażającą rzeczą było to, że Niemcy, by mnie od razu za to zabili. Na szczęście udało mi się przejechać. Inne zdarzenie. Jeden z naszych zdradził. Powiedział Niemcom, gdzie jest na Placu Wilsona magazyn broni. Okupanci poszli jej szukać. Ja przypadkowo też chciałem tam iść. Zatrzymali mnie Niemiec ze Ślązakiem. Zaczęli mnie wypytywać i zrewidowali torbę, którą miałem przy sobie. Miałem w niej śrubokręt. Puścili mnie i poszli dalej. Oglądałem się, czy będą strzelać za mną; czy też nie. Przeżyłem wszystko… To wszystko wydaje się jak w kinie. Tak, jak miało być, tak było. Nie wiem, co było wyjątkowe – dwa obozy jenieckie, potem Armia Andersa, ewakuacja do Anglii? Gdy prezydent Truman podpisał akt, kilkadziesiąt tysięcy polskich żołnierzy dostało wizę do USA. Załapałem się. Od tego czasu jestem w Stanach.
Jak zareagowali rodzice, gdy powiedział Pan, że idzie do Powstania?
– Mama nie bardzo chciała, ale poszedłem. Ojciec też poszedł. Spotkałem go po paru dniach na wykopie przy Alejach Jerozolimskich. Wyszedłem przy ul. Pięknej z kanałów po siedemnastu godzinach i chciałem wyjść na Bielany. Na Jerozolimskich był dość duży wykop i z drugiej strony wyszedł ojciec, z którym dawno się nie widzieliśmy. (Byłem z ojcem dwa dni). Potem wstąpiłem do kompanii K4 łączność. […] Pamiętam, że po 63 dniach zebraliśmy się pod gmachem Politechniki. Tam się formowaliśmy. Szliśmy do Ożarowa. Do niewoli. Oddałem moją radiostację tam, gdzie wszyscy składali broń. Na drugi dzień załadowali nas w wagony bydlęce. Podróż trwała dwa dni na Śląsk do Lamsdorf. Był tam duży obóz jeńców radzieckich. Chorowali tam na tyfus. Pamiętam, że musieliśmy spalić sienniki, aby się nie zarazić. Leżeliśmy na deskach parę dni. Następnym transportem pojechałem do Bawarii do Moosburga, do obozu strzeleckiego. Podoficerowie musieli być w innym. Byłem już kapralem. Znalazłem tam kogoś, kto mówił po polsku. Kupiłem sobie mundur amerykański za papierosy. Sam ich nie paliłem, a za papierosy można było wszystko dostać. Jak zabierali żołnierzy do odgruzowania Monachium, dołączyłem do nich. Miałem jeszcze papierosy. Mogłem wszystko za to kupić, więc Niemcy mi sprzedawali. Kupiłem dużo chleba i wróciłem do obozu. Miałem plecak i lotnik niemiecki pomógł mi ten chleb wnieść. Przeżyłem. Pamiętam tylko urywki, które wracają jako wspomnienia.
Co Panu pomagało przetrwać trudne chwile?
– Nie wiem. Żyłem tak, jak inni. W każdym razie przeżyłem ileś miesięcy obozu jenieckiego. Wtedy przyszedł jakiś rozkaz, że w obozie oficerskim w Wernau potrzebowali do pracy w kuchni, pralni, itd. Zapisałem się na kucharza. Przesiedziałem tam, aż do wyzwolenia przez Amerykanów, którzy przyjęli mnie do armii za kucharza. Po pewnym czasie amerykański żołnierz, który nazywał się Górski, poszedł do swojego dowódcy. Powiedział, że ma paru Polaków, i zapytał, czy mogą ich zabrać ze sobą. Potem przyjeżdżały kolumny z polskimi oddziałami od gen. Maczka z Północy na Południe do Włoch. Zabrałem się na taki transfer. Okazało się, że była to 22 kompania zaopatrzenia artylerii. Wozili pociski do armat. Pojechałem z nimi do Włoch i przyszedł rozkaz mianowania mnie kapralem. Dostawałem tam więcej pieniędzy. Zdaje się, że 10 funtów na tydzień to dużo. Po pewnym czasie przeniosłem się do Anglii, a później do Ameryki. Płynąłem wtedy najbardziej wykwintnym liniowcem Queen Elizabeth. Dotarłem do Nowego Jorku. Stamtąd wybrałem się do przyjaciela Górskiego, którego znałem z niemieckiego obozu. Po paru miesiącach przeniosłem się do Chicago. Siedzę tam do dziś.
Pana dowódca Jerzy Stefan Stawiński był scenarzystą, opisującym okres wojenny min. do filmu „Kanał” w reżyserii Andrzeja Wajdy. Czy utożsamia się Pan z niektórymi scenami z tego filmu?
– Widziałem cały film. Może on to bardziej luksusowo pokazał. Kanały były wtedy przepełnione. Wajda zademonstrował je puste. Pamiętam, że jeden z naszych ludzi był wyższy ode mnie. Szliśmy kanałami. Poczuł amoniak. On krzyknął ,,gaz!”. Ludzie zaczęli pędzić do wyjścia. Wychodzili nad Wisłą. Tam czekali już Niemcy. Udało mi się wskoczyć w poprzeczny kanał. Wyciągnęli mnie nasi. Miałem kłopoty ze wzrokiem przez amoniak, który tak działał na oczy. Dużo ludzi w ten sposób przeszło Powstanie i kanały.
Jak zareagowała przedwojenna Polonia na wieść o Powstaniu?
– Gdy przyjechaliśmy do Anglii i Ameryki byliśmy „Displaced Person”. Stara Polonia nas nie za bardzo chciała, bo zabieraliśmy miejsca pracy. Zawsze byliśmy dla nich tymi trochę gorszymi. Pamiętali Polskę sprzed wojny, a ona się dużo zmieniła. Zatrudniłem się jako sprzedawca polskiej wódki w Chicago. Dotarłem do restauracji, gdzie właścicielami byli Polacy. Łatwiej było się z nimi dogadać. Przychodzę do jednej [restauracji] i mówię, że sprzedaję whisky Schenley. Kobieta odpowiedziała: „Idź kopać rowy, tak jak myśmy robili. I potem dopiero przyjdziesz”. Trochę nieprzyjemnie było. Widzieli, że nasza migracja była bardziej inteligentna niż oni. A potem musieli się do tego przyzwyczaić.
Co oznacza dla Pana słowo wolność, czyli główne hasło warszawskich obchodów rocznicowych?
– Wolność była w Ameryce, Anglii… W Polsce nie miałem jej dużo.
Jakie rady ma Pan dla młodego pokolenia?
– Pamiętać, że są Polakami. Bóg, Honor, Ojczyzna – to nas zawsze obowiązuje. Młode pokolenie ma inne pojęcie o życiu niż my, którzy przeszliśmy przez parę ładnych krajów po wolność. Teraz pójście do wojska nie dla każdego byłoby wartością. Mam jednak nadzieję, że oni nigdy nie doświadczą tego, co przeżyliśmy podczas Powstania – tego Wam nie życzę. To było straszne.
Proszę opowiedzieć o Pana dalszym życiu zawodowym?
– Mój ojciec był kupcem. Chciałem iść w jego ślady, więc jeszcze, gdy byłem w Anglii, poszedłem na kursy. Była to szkoła handlu zagranicznego i administracji portowej w języku polskim. Podobno potrzebne było to poczcie polskiej. Szukano kogoś, kto znał się na eksporcie, np. w dokumentach. Szkolili mnie przez dwa lata, żeby być kimś w Polsce. Potem zapisałem się do London School of Economics, ale byłem tam tylko rok. Wyjazd do Stanów przeszkodził mi w dalszych studiach. Na szczęście zdążyłem jeszcze zrobić angielską maturę. Potem zostałem zwolniony z wojska i postanowiłem założyć własną firmę. Bardzo podobała mi się możliwość importowania czegoś z Polski. Prowadziłem ją ponad 50 lat. Importowałem najpierw żywność, potem artykuły monopolowe, miody pitne, wódki, itd. W wieku ponad osiemdziesięciu lat, gdy doszedłem do dobrych obrotów, postanowiłem sprzedać firmę. Jestem emerytem i nadal cieszę się życiem. W styczniu pomimo pewnych ograniczeń byłem przez miesiąc w Meksyku, a teraz jestem w Warszawie, skąd po zakończeniu obchodów wracam do Chicago, żeby celebrować moje setne urodziny.
Bardzo dziękuję Panu za rozmowę. Życzę dużo zdrowia i kolejnych stu lat!
Wywiad i tekst: Zuzanna Malińska/NEWSRP
(Studentka pedagogiki medialnej w Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie)
Foto: Andrzej Baraniak/Facebook