Joanna Marszałek: Tytuł Człowieka Roku 2024 „Dziennika Związkowego” dołączy do długiej listy nagród, które już macie Państwo w swoim dorobku artystycznym i społecznym. Jak zareagowaliście na wiadomość o wyróżnieniu od najstarszej polskojęzycznej gazety poza granicami kraju?
Barbara Bilszta: Czujemy się ogromnie zaszczyceni, bardzo onieśmieleni i mamy wielką tremę. To niezwykle miłe, że nasza praca jest zauważona i doceniona.
Wojciech Niewrzoł: Ja czuję się głęboko zażenowany. Ciągle nam się wydaje, że jesteśmy na początku naszej drogi, a tu już takie wyróżnienie! Tyle jest jeszcze do zrobienia, tyle pięknej muzyki do zagrania, tyle dzieci do nauczenia.
Trudno sobie wyobrazić osobę spośród Polonii, która nie słyszała o PaSO. A jednak przedstawmy nowym czytelnikom tę organizację. Czym jest PaSO?
BB: PaSO, czyli Paderewski Symphony Orchestra, to tak naprawdę dwie organizacje o różnej misji i celach, lecz obie związane z muzyką i wspierane przez tę samą grupę mecenasów i sponsorów, czyli Zarząd PaSO. Orkiestra Symfoniczna Paderewskiego powstała, aby móc prezentować ogromnej chicagowskiej Polonii różnorodną polską muzykę klasyczną, na żywo, z udziałem wybitnych polskich artystów i orkiestry. Działająca przy orkiestrze Akademia Muzyki kształci polonijne dzieci w systemie opartym na polskich szkołach muzycznych.
Obie organizacje świętują lub niedawno świętowały okrągłe rocznice.
BB: Orkiestra została założona w 1997 r. Nie mogliśmy celebrować jej 25-lecia w 2022 r., bo była pandemia i orkiestra zamilkła na dobre dwa lata. Akademia Muzyki powstała w 2000 r. Postanowiliśmy cieszyć się przypadającą w 2025 roku rocznicą i zrobić kilka wyjątkowych koncertów, które na pewno będziemy już niedługo ogłaszać.
PaSO to jedyna działająca poza Polską zawodowa orkiestra promująca polską muzykę.
BB: Ten rodzaj działalności jest niezwykle kosztowny, bo żeby zagrało na scenie 40 zawodowych muzyków, potrzebne są fundusze. Pierwsze koncerty robiliśmy z przyjaciółmi, ale bardzo szybko dowiedział się o nas związek zawodowy muzyków amerykańskich. Mieliśmy do wyboru albo podpisywać kontrakty ze związkiem, albo opierać się na muzykach niezawodowych. Zdecydowaliśmy, że będzie to orkiestra zawodowa, bo jeśli mamy coś promować, to wykonanie musi być najlepsze z możliwych. Prezentując gdzieś po raz pierwszy utwory muzyki polskiej, musimy nią zachwycić. To się sprawdziło. Nasze koncerty mają wysoki poziom artystyczny, a muzycy amerykańscy lubią z nami grać, bo odkrywają dla siebie nowe przestrzenie w muzyce. Zawsze są zachwyceni utworami, które prezentujemy.
A więc większość muzyków w orkiestrze PaSO to Amerykanie?
BB: Tak, choć mamy kilku muzyków z Polski. Jesteśmy szczęśliwi, kiedy możemy zatrudnić kolejnego Polaka. Skład orkiestry zależy od tego, jakie gramy utwory. Gdy graliśmy III Symfonię Góreckiego, mieliśmy na scenie 140 muzyków. Do niedawna sami graliśmy w orkiestrach, więc znamy muzyków i zapraszamy ich do współpracy, ale to Federacja Muzyków Amerykańskich zatwierdza każdy kontrakt. System amerykański jest zupełnie inny niż europejski. W Chicago jest około 30 orkiestr. Każda z nich stara się utrafić w oczekiwania i potrzeby swoich słuchaczy. My jesteśmy zainteresowani słuchaczem polskim, aczkolwiek zawsze zachęcamy, aby na koncerty przyprowadzać niepolskich przyjaciół, sąsiadów, współpracowników. Warto pochwalić się tym, co w Polsce piękne. Nasza muzyka klasyczna jest równa muzyce światowej, więc warto ją prezentować.
Czy pamiętacie pierwszy koncert Paderewski Symphony Orchestra?
BB: To był rok 1997, koncert współorganizowany przez PNA (Polish National Alliance, czyli Związek Narodowy Polski – red.) w kościele św. Jana Kantego, bo to była parafia pana Moskala (ówczesnego prezesa PNA – red.). Do pomocy w organizowaniu koncertu był oddelegowany pan Frank Spula (obecny prezes PNA – red.) i tak się zaczęła nasza współpraca. To była orkiestra kameralna, smyczkowa. Graliśmy polską muzykę klasyczną. Kościół był wypełniony po brzegi. Koncert był bardzo udany i był zachętą do tego, żeby pójść dalej.
WN: Zagraliśmy przekrój muzyki polskiej od baroku do muzyki współczesnej. Słuchacze byli zachwyceni. Dawno nie słyszeli, albo nigdy nie mieli okazji słuchać takiej muzyki. Dodało nam to skrzydeł i zaczęliśmy wplatać naszą muzykę do programów orkiestry. Kilka lat temu obliczyliśmy, że zagraliśmy 190 premier muzyki polskiej w Stanach Zjednoczonych. Wielu naszych muzyków prosiło o nuty. Przebojem stał się utwór Canzona di barocco Henryka Czyża. Rozprowadzaliśmy te nuty – za pozwoleniem kompozytora – i nawet niektóre amerykańskie licea grały polską muzykę.
Czy na tym pierwszym koncercie Pan Wojciech dyrygował, a Pani Barbara grała na skrzypcach?
BB: Myślałam, że będę grać, bo zawsze oszczędza nam to jeden kontrakt. Ale po pierwszych koncertach przekonaliśmy się, że organizator musi być za kulisami. Jest tyle rzeczy, które trzeba mieć na oku. Ktoś musi czuwać nad tym, żeby koncert odbywał się bez przeszkód, opiekować się solistami, gośćmi, reagować na nieprzewidziane sytuacje. Potrzebny też jest ktoś, kto prowadzi koncert: zapowiada kolejnego wykonawcę czy utwór. W naszej orkiestrze zajmuję się właściwie wszystkim poza graniem, ale Wojtek oczywiście dyryguje – muzyka jest w jego rękach.
Wszyscy kojarzą Was z PaSO i z Chicago, ale… co było przed PaSO i przed Ameryką? Jak wyglądały Wasze muzyczne początki?
BB: Poznaliśmy się w średniej szkole muzycznej. Pobraliśmy się na początku studiów na Akademii Muzyki we Wrocławiu. Ja miałam 21 lat, Wojtek – 22. To były takie czasy, że ludzie potrzebowali siebie nawzajem. Byliśmy daleko od rodzin – ja wychowałam się w Nowym Targu, Wojtek jest z Raciborza – i tak jakoś od razu poczuliśmy się przy sobie bezpiecznie. Wkrótce urodził się nasz syn Radek. Po studiach Wojtek rozpoczął drugi fakultet z dyrygentury, pracując jednocześnie w Operze Wrocławskiej i Filharmonii Wrocławskiej. Ja wyjechałam na letnie warsztaty do Włoch, gdzie dostałam propozycję udziału w konkursie do nowo tworzonej orkiestry w Mediolanie. Dostałam w niej kontrakt na rok. Po kilku miesiącach Wojtek dostał się do tej samej orkiestry i dołączył do mnie z synem. We Włoszech spędziliśmy wspólnie kolejne siedem lat.
W jaki sposób z Italii znaleźliście się w Stanach Zjednoczonych?
BB: Pojechaliśmy na tournée po Stanach Zjednoczonych z Italian Symphony Orchestra. To była długa, trwająca półtora miesiąca trasa. Jeździliśmy po wszystkich stanach, graliśmy między innymi w Carnegie Hall. Doświadczyliśmy skrajnych temperatur, od minus 20 Celsjusza w Nowym Jorku po 28 w plusie w Karolinie Południowej. Byliśmy zafascynowani amerykańskim światem muzycznym, nazwiskami na plakatach. Dla nas one były legendami, a teraz graliśmy na tych samych scenach. Przy okazji w Stanach spotkaliśmy naszą rodzinę. W 1995 r. ogłoszono konkurs na stanowisko dyrygenta w Naperville Chamber Orchestra. Wojtek zgłosił się i wygrał. Ja zostałam z synem we Włoszech. Mąż w ciągu jednego roku aż dziesięć razy był we Włoszech, a ja raz w Ameryce.
WN: Przyznam, że było to o tyle trudne, że w którymś momencie nie wiedziałem już, gdzie jestem. Ostatecznie zapadła decyzja o połączeniu rodziny. Trudno przecież mieszkać w samolocie. Barbara zagrała parę przesłuchań i od razu znalazła pracę w różnych orkiestrach. Pod koniec 1996 r. przeprowadziła się do Stanów. Byliśmy dobrze przygotowani, ale też ciągle zafascynowani tym zupełnie innym światem.
Czym ten nowy, amerykański świat różnił się muzycznie od europejskiego?
BB: Był bardzo otwarty na różne kultury. Europa jest ciągle zakochana w swojej historii i osiągnięciach. Repertuary filharmonii nie zmieniają się. Królują te same wielkie, światowe nazwiska. Nie sięgamy do muzyki azjatyckiej, afrykańskiej, a jest to kopalnia inspiracji. Ameryka okazała się krainą do poznania i zdobycia. Tu gra się muzykę bardzo różnorodną, dużo muzyki popularnej, jazzu. Muzycy klasyczni, szczególnie ci wychowani w Europie, mają tu sporo wyzwań. To, co nasi amerykańscy koledzy grali z zamkniętymi oczami, my musieliśmy wyćwiczyć. W Europie jazz był elementem niszowym. Tutaj wszyscy go grają. Jedynym obowiązującym podziałem jest ten na dobrą i złą muzykę. Orkiestry nie wstydzą się sięgać do muzyki rozrywkowej. Wielu kompozytorów i dyrygentów amerykańskich wytworzyło styl popowy symfoniczny. Każda orkiestra reperuje sobie tym budżet. My również gramy koncerty z pogranicza klasyki i popu.
Co było po tym pierwszym koncercie w kościele św. Jana Kantego?
BB: Graliśmy „Dziadka do orzechów” z amerykańską orkiestrą. Dyrygent zapytał, czy wiemy, że na scenie tańczy polska grupa. Bardzo się ucieszyliśmy, bo szukaliśmy kontaktu z Polonią. Pobiegliśmy przywitać się z nimi i przedstawić. To była grupa Wici. Była z nimi pani konsul Krystyna Wołkońska, którą zaprosiliśmy na nasz następny koncert. Parę dni później odezwała się do nas, bo konsulat starał się, aby włączono polski utwór na festiwal w Millennium Park. Wybrano III Symfonię Góreckiego, lecz do wykonania ostatecznie nie doszło z przyczyn organizacyjnych. Byliśmy ogromnie rozgoryczeni. Pojawiło się pytanie, co możemy zrobić, żeby zagrać utwór polski dla milionowej Polonii w Chicago.
WN: Barbara znalazła wówczas proste rozwiązanie: jeśli chcemy usłyszeć w Chicago muzykę polską, sami zorganizujmy taki koncert.
I tak po raz pierwszy zagraliście dla Polonii w prestiżowym Symphony Center w centrum Chicago.
BB: Zagraliśmy tam tę odrzuconą III Symfonię Góreckiego, Harnasie Karola Szymanowskiego oraz Tren Ofiarom Hiroszimy Krzysztofa Pendereckiego. To był bardzo trudny program, ale bardzo piękny koncert. W zorganizowaniu chóru do Harnasi pomógł nam Związek Podhalan w Północnej Ameryce. Górale zrobili przepiękną uwerturę, zaprosili wszystkie kapele góralskie. Z balkonu rozbrzmiewały trombity, śpiewacy, muzycy i muzykanci zapełnili całą scenę. A przed wejściem na salę górale zagrali koncert na zewnątrz, blokując ruch na ulicach Michigan i Congress…
Zarówno ten pierwszy kameralny koncert w kościele św. Jana Kantego, jak i ten wielki w Symphony Center pokazały nam, że polska muzyka jest potrzebna. Jak każda społeczność mamy różnorakie potrzeby, a jedną z nich jest obcowanie z naszą kulturą, również tą wysoką. Poza tym trzeba promować muzykę polską w Ameryce. To podnosi nasz prestiż. Jesteśmy zauważani, doceniani. Jesteśmy jedyną grupą etniczną, która ma swoją orkiestrę symfoniczną. Choć gramy tylko kilka razy w roku, kiedy udaje nam się zebrać środki, to na przestrzeni lat zorganizowaliśmy dużo koncertów.
Kim jest prezes PaSO Arie Zweig i jaka jest jego rola?
BB: Zorganizowaliśmy koncert dla pana Józefa Chomika, z okazji 25-lecia pracy jego pracy artystycznej. Pamiętaliśmy go jeszcze z Polski jako młodego, świetnego tenora. Koncert odbywał się w Harold Washington Library i był promowany również wśród Amerykanów. Pani konsul Wołkońska zaprosiła na ten koncert pana Ariego Zweiga, ponieważ wiedziała, że bardzo kocha Polskę, jej muzykę i kulturę. Przyszedł do nas po koncercie zachwycony i wzruszony. Powiedział, że bardzo długo nie słyszał polskiej muzyki i zrobiła na nim ogromne wrażenie. Zaoferował pomoc, gdybyśmy kiedykolwiek czegoś potrzebowali. Wkrótce zaproponowaliśmy mu, żeby od czasu do czasu wspólnie organizować koncerty, na co zgodził się z entuzjazmem. Szybko się okazało, że aby organizować koncerty, dobrze jest zarejestrować orkiestrę, stworzyć strukturę, która umożliwi współpracę ze związkiem zawodowym amerykańskich muzyków, zwolnienie od podatków itd. Tak powstała najpierw Polish American Symphony Orchestra, która w 1999 r., po koncercie poświęconym Paderewskiemu, została przemianowana na Paderewski Symphony Orchestra. Arie Zweig, pierwszy sponsor i współzałożyciel orkiestry, do dziś jest prezesem zarządu i głównym sponsorem. Za każdym razem, gdy podejmujemy decyzję o dużych wydatkach, patrzymy na niego i on z reguły kiwa głową.
PaSO działa w amerykańskim modelu not for profit, który nie zawsze jest jasny dla polskiego odbiorcy.
BB: Oznacza on, że wszystkie fundusze, które pozyskujemy, czy od sponsorów, czy ze sprzedaży biletów, przeznaczamy na realizację naszej misji. To nie znaczy, że muzycy grają za darmo. Ich honoraria wpisane są w koszty naszej działalności, a stawki dla muzyków ustala związek zawodowy. W ciągu roku gramy kilka koncertów. Według średniej amerykańskiej, ze sprzedaży biletów udaje się pokryć około 30-40 proc. kosztów. Nasza średnia jest wyższa i wynosi około 70 proc., ponieważ mamy dużą frekwencję na koncertach. A więc to państwo, nasi widzowie, są głównymi sponsorami wszystkich koncertów! Jesteśmy pod tym względem rekordzistą w stanie Illinois. Ale ciągle pozostaje te 30 proc., dlatego ubiegamy się o granty miasta Chicago, stanu Illinois, Konsulatu polskiego lub od polskiego rządu, organizujemy zbiórki, bale, loterie i inne dodatkowe akcje, które pozwalają na pokrycie kosztów organizacji koncertów.
Jak zrodził się pomysł Akademii Muzycznej PaSO?
BB: Po koncertach przychodzili do nas rodzice i pytali, gdzie można uczyć dzieci muzyki. Na początku sami nie potrafiliśmy odpowiedzieć na to pytanie. Kochamy uczyć – uczyliśmy zarówno w Polsce, jak i we Włoszech. Brakowało nam uczenia. Odkryliśmy ze zdumieniem, że nie ma systemu amerykańskiego, który byłby zbliżony do naszego, polskiego. A taką potrzebę mieli rodzice, bo wywieźli ją z Polski. Nie chcieli zgłaszać się do organizacji amerykańskich z małymi dziećmi z polskich domów, bo one z reguły nie mówiły po angielsku. Okazało się, że mamy kolejne wyzwanie. Jest kolejna potrzeba, która tak naprawdę wiąże się z naszą potrzebą powrotu do klasy, do uczniów. Postanowiliśmy założyć szkołę muzyczną.
Nie wyobrażaliśmy sobie, że będziemy jeździli po domach uczyć dzieci. Dlatego od razu pomyśleliśmy o szkole, o miejscu, gdzie dzieci będą rozwijać się poprzez muzykę. Muzyka uprawiana w grupie łączy i ma zupełnie inną siłę. Dzieci potrzebują wsparcia rówieśników. Społeczność szkolna ma ogromną siłę motywacyjną. Na pierwsze lekcje dzieci przychodzą może dla pani, a potem przychodzą dla siebie. Lubią razem grać i być razem. Zwłaszcza tutaj, gdzie nie ma podwórka, nie ma piaskownicy. Świat muzyki łączy dzieci.
Od początku zainteresowanie było duże?
BB: Zaczęliśmy od dwóch sal, które wynajmowaliśmy od klubu sportowego Eagles (American Athletic Club of Chicago „Eagles”, AAC “Eagles” – red.). Później dochodziły kolejne. Główne instrumenty to były zawsze skrzypce i fortepian, chociaż mieliśmy też klasę saksofonu, kontrabasu, gitary. W nowej siedzibie mamy jeszcze wiolonczelę, akordeon i flet. Mamy także chóry. Z czasem rozrosły się formy działalności i klasy, i liczba pedagogów. W tej chwili mamy około 200 uczniów i 14 pedagogów. Jest to szkoła, którą można porównywać z niektórymi w Polsce.
Orkiestra PaSO i Akademia Muzyki to dwie odrębne działalności, choć wspierane są przez tę samą grupę. Jak udaje się Państwu dzielić czas pomiędzy te dwie organizacje?
WN: Pierwsze 12 godzin doby poświęcamy na szkołę, a drugie na orkiestrę. (śmiech)
BB: Kiedy organizujemy koncerty, musimy poświęcić więcej czasu orkiestrze, oczywiście nie zaniedbując szkoły. Szkoła to nasza praca, którą kochamy. Orkiestra to nasza pasja. Orkiestra to praca społeczna. Kiedy spotykamy znajomych, nigdy nie pytają, co u nas słychać, tylko co słychać w orkiestrze albo w szkole. Szkoła jest bardzo ważna. Nie chodzi o to, żeby każdy uczeń wyrósł na wirtuoza, choć staramy się o jak najlepsze wyniki. Chcemy wzbogacać, dopełniać wykształcenie dzieci przez muzykę – inspirować, wychowywać poprzez muzykę. Przy wejściu do naszej szkoły jest ogromna klawiatura. Na każdym klawiszu napisana jest inna umiejętność, którą kształcimy, kiedy uczymy się muzyki. Wszystkie one są potrzebne człowiekowi, który chce odnieść sukces, być szczęśliwy i spełniony.
Wiele osób ze środowiska polonijnego, które odniosły muzyczny sukces, uczyły się w Akademii PaSO.
BB: Metodą małych kroków, codziennie, systematycznie, mądrą pracą możemy otworzyć dzieciom szerokie horyzonty. Reszta jest w ich rękach. Nie prowadzimy żadnej selekcji. Każde dziecko, które przychodzi do szkoły PaSO, jest nasze. Naszym obowiązkiem jest ułatwienie mu drogi do muzyki, spowodowanie, aby je cieszyła, rozwijała, dawała satysfakcję. Dziś czujemy się bardziej potrzebni niż 20 lat temu, bo jesteśmy zagrożeni przez internet. Musimy zatrzymać dzieci tu, w świecie realnym, musimy obudzić w nich emocje. Mówi się o oziębłości dzieci, młodzieży. Zbyt często słyszymy: „I don’t care”. Emocje dzieci są bardzo ważne, a muzyka to siła emocji. Naszym zdaniem to fantastyczna terapia, antidotum na obecne problemy dzieci i młodzieży.
Jak przebiega typowa edukacja w Akademii Muzyki PaSO?
BB: Zaczynamy w wieku około 5-6 lat, kiedy dziecko może już odróżnić zabawę od obowiązku. Nauka muzyki to obowiązek. Jeśli nie poprze się go systematyczną pracą, będzie porażką i może spowodować uraz. Edukacja muzyczna dziecka to wyzwanie dla całej rodziny. Wiadomo, że każda zabawka, w tym pianino czy skrzypce, po paru dniach się znudzi. Zanim zacznie działać bakcyl muzyki, trzeba dziecko zachęcać, motywować do tego, żeby grało choćby 15-20 minut dziennie. Niektórzy rodzice pozostawiają dziecku decyzję, czy będzie ćwiczyć, czy nie. To tak nie działa. Inne zabawki zawsze wezmą górę, bo są łatwiejsze. Nauka muzyki to ciężka praca umysłowa, która wymaga skupienia, wyłączenia innych czynności i urządzeń, organizacji czasu, ale również wrażliwości i zdolności samooceny. Rodzice są kluczem do sukcesu. Zdolności nie mają tak dużego znaczenia jak nastawienie domu i rodziców.
WN: Często widzowie w różnym wieku, po koncertach dzieci czy muzyków zawodowych, przychodzą do nas i mówią: „Też mogłem grać. Jaka szkoda, że rodzice mi nie pomogli, mama mnie nie pilnowała”.
Jak długo dzieci zostają w PaSO?
BB: Średnia to około 10 lat. Początkowo byliśmy nastawieni na podstawową szkołę muzyczną dla dzieci, ale okazało się, że one rosną i chcą dalej grać. Nie mieliśmy ich gdzie wysłać, bo nie ma szkół, które pracują w naszym systemie. Nasz program jest oparty na polskich szkołach muzycznych podstawowej i średniej. W ciągu roku dzieci mają cztery egzaminy – dwa techniczne i dwa artystyczne, oprócz tego koncerty, kiedy prezentują utwory dla widowni.
WN: Żadne inne szkoły nie robią egzaminów. Tu muszę zaznaczyć, że nasi uczniowie sami mówią, że bez egzaminów i koniecznej mobilizacji przed przesłuchaniem nie doszłyby do tego, do czego dochodzą.
BB: Wyrośliśmy w tym systemie. Wiemy, że deadline to mobilizacja. Jeśli mamy się uczyć menueta Bacha, a nie ma wyznaczonego terminu, na który powinien być gotowy, to on będzie długo dojrzewał i może nigdy nie dojrzeje. Koncerty po egzaminach to też nagroda dla rodziców, bo oprócz wyrzeczeń finansowych, inwestują swój czas. Niektórzy dojeżdżają do nas z bardzo daleka. Do niedawna mieliśmy uczennicę, która przyjeżdżała do nas z Indiany. Mamy rodziny z Naperville, z dalekiego południa, które jadą do nas ponad dwie godziny.
Bo wiedzą, że warto. Umiejętności muzyczne przydają się na całe życie.
BB: A zwłaszcza na drodze dalszej edukacji. Wiemy, że jeśli kandydat na studia, zwłaszcza na najtrudniejsze wydziały, ma w swoim życiorysie dłuższy okres nauki muzyki, jest wyżej punktowany. Podobnie jest ze sportem, ale tam można mierzyć osiągnięcia, w muzyce nie. Tu motywacja musi być jeszcze większa. Tutaj tak naprawdę gramy dla duszy, serca, dla samej muzyki. Może dlatego po tym „treningu” wychodzą tak wysokiej jakości ludzie. Jesteśmy dumni z naszych dzieciaków, bo jest to świetne środowisko. Świetnie się uczą, uprawiają sporty, mają czas na wiele rzeczy oprócz grania. Szkoła muzyki to szkoła życia.
W maju 2022 r. PaSO wprowadziło się do nowej, własnej siedziby. Jak zmieniła się działalność szkoły?
BB: Przez ponad 20 lat było nam bardzo dobrze w budynku klubu sportowego Eagles. Ale byliśmy na piętrze, schody były strome, małym dzieciom trudno było wchodzić, korytarz był wąski. Nie mieliśmy sali koncertowej i wystarczającej liczby klas. Marzyliśmy o takiej szkole, która byłaby jeszcze bardziej nasza. Przypadkiem dowiedzieliśmy się, że jest do sprzedania kościółek prezbiteriański w bardzo ładnej, willowej dzielnicy Forest Glen. Od razu poczuliśmy tam dobrą energię. Oczami wyobraźni zobaczyliśmy tam naszą przyszłą szkołę. Kościółek mógł być kupiony tylko przez organizację not for profit pożytku publicznego. Nasza oferta spotkała się to z ogromną życzliwością władz i lokalnych mieszkańców. Podpisaliśmy kontrakt i… uderzył COVID. Opóźnił remont, pomnożył koszty, ale wszystko się udało. W maju 2025 będą już trzy lata, odkąd jesteśmy w nowej lokalizacji, a wydaje nam się, jakbyśmy tam byli zawsze. Mamy salę koncertową, która służy przede wszystkim szkole, ale organizujemy też wiele koncertów, wydarzeń muzycznych, filmowych i teatralnych, zapraszamy artystów. Życie szkoły muzycznej toczy się jakby obok życia centrum kulturalnego, które powstało w tym budynku. To nas bardzo cieszy, bo takiego centrum brakowało w naszym środowisku.
Jakie są plany PaSO na przyszłość? Wspomnieliście, że czujecie, jakby to był początek Waszej drogi.
BB: Chcemy rozbudować ofertę szkoły o sektor dla maluchów. Marzymy o tym, żeby była klasa harfy oraz żeby udała się klasa śpiewu, którą zaczynamy. Chcielibyśmy kontynuować wyjazdy dzieci na letnie warsztaty, zarówno do Camp Vista w Wisconsin, jak i do Polski, gdzie możemy połączyć naukę muzyki z poznawaniem języka oraz kraju. Chcielibyśmy przede wszystkim spłacić pożyczkę, którą zaciągnęliśmy, żeby kupić i wyremontować ten budynek, aby następne pokolenie nie musiało się już o to martwić. Jeśli chodzi o orkiestrę, chcielibyśmy organizować w ciągu roku cztery koncerty z gwiazdami z Polski. Chcielibyśmy, żeby nasza publiczność pokochała muzykę klasyczną.
WN: Trzeba pamiętać, że dzisiejsza muzyka klasyczna była muzyką pop w czasie, kiedy powstała. Kiedyś klasyką będą również The Beatles czy Abba. Klasyka to całe piękno, które wnosi dana epoka. To przeszłość, która przez to piękno jest nadal aktualna.
Oboje zrezygnowaliście z grania w orkiestrach amerykańskich, aby w pełni poświęcić się szkole muzycznej.
BB: Stało się to w momencie, kiedy odkryliśmy, że szkoła daje naszym dzieciom jeden bardzo ważny atut. Nasi uczniowie, dzięki umiejętnościom, które u nas zdobywają, dostają się do najlepszych placówek edukacyjnych w mieście. Nie zdarzyło się, żeby ktoś nie dostał się do szkoły, do której chciał iść. Wszystkie szkoły z wysokim poziomem i dużymi funduszami mają bogate, rozwinięte programy artystyczne. Potrzebują dzieci, które są już przygotowane, które mogą wnieść swoje umiejętności do tych programów. Dzieci, które wychodzą z PaSO, są wśród najlepszych uczniów w tych szkołach i programach. PaSO to taka trampolina dla niektórych. Kiedy odkryliśmy ten mechanizm, postanowiliśmy zrezygnować z naszej działalności wykonawczej i poświęcić cały czas szkole, przyjmować jak najwięcej dzieci i jak najlepiej organizować naukę. To ogromna satysfakcja, że dajemy uczniom narzędzie, które pozwala im się przebić przez jakiekolwiek ograniczenia. Naszym celem jest, aby szkoła osiągnęła stabilizację i miała zapewnione lata działalności dla kolejnych pokoleń dzieci.
Jesteście Państwo nierozłączni. Zawsze widzimy Was razem. Uzupełniacie się wzajemnie talentami i pracą. Jak opisalibyście siebie nawzajem? Kto w czym jest dobry?
WN: Basia jest bardzo dobra we wszystkim. Zarządzanie, wizja, odwaga, kontakt z ludźmi, ze sponsorami – to wszystko jej zasługa. Bez jej siły napędowej nie udałoby się niczego osiągnąć.
Pani Basiu, a jaki jest pan Wojtek?
BB: Wojtek jest świetnym dyrygentem. Jest introwertykiem zamkniętym w sobie, w muzyce i wielu innych pasjach, bo interesuje się także nauką, psychologią. Bardzo dużo czyta. Imponuje mi swoją wiedzą. Bardzo lubię, kiedy dyryguje. Wiem, że nigdy sam nie stanąłby na podium, bo nigdy by się o to nie postarał. Jest bardzo skromny. Wojtek bardzo lubi dzieci, rozumie je i ma z nimi świetny kontakt. Jest bardzo dobrym człowiekiem. Jest realistą, podczas gdy ja jestem marzycielem, więc skutecznie mnie hamuje, kiedy trzeba.
WN: Pomysły Basi bez hamulca doprowadziłyby nas pewnie do kupna budynku od Chicago Symphony Orchestra. (śmiech). Jestem hamulcem, bo patrzę na naszą działalność także z punktu widzenia księgowości – prowadzę rozliczenia szkoły i orkiestry. Ale trzeba podkreślić, że najodważniejsze pomysły, jakie przedstawiła Barbara, były w 99,9 proc. akceptowane przez nasz wspaniały zarząd.
Wygląda na to, że zarząd Wam sprzyja.
BB: Nic nie byłoby możliwe bez grupy ludzi, którzy rozumieją potrzebę finansowania kultury w naszym środowisku. Wierzą nam i wspierają nasze działania, niczego nie narzucając. Zarząd daje nam pełne zaufanie w sprawach artystycznych i finansowych. Jestem bardzo wdzięczna za to, że trwają przy nas. To dodaje nam skrzydeł. Jesteśmy także wdzięczni mediom. Nie zawsze mamy pieniądze na promocję, ale spotykamy się z dużym zrozumieniem i przychylnością, począwszy od „Dziennika Związkowego”, przez inne tytuły prasowe, stacje radiowe, po media społecznościowe. Jesteśmy wdzięczni Polonii, ludziom biznesu, którzy nas wspierają przy różnych okazjach. Dyrekcja Copernicus Center zaproponowała nam w 2008 roku zaszczytny status „Artists in Residence” i odtąd wspiera nasze działania. Nieocenioną pomoc niosą nam nasi niestrudzeni wolontariusze – w ich rękach jest opieka nad widzami podczas koncertów. Ukończenie remontu szkoły nie byłoby możliwe bez pomocy polonijnych firm i zaprzyjaźnionych kontraktorów, z pewnością też nie poradzilibyśmy sobie z przeniesieniem szkoły bez pomocy rodziców i uczniów. Czujemy przychylność i dużą sympatię ze strony naszych widzów, rodziców i dzieci. To ogromny skarb. To daje nam dużo energii i siły, i chęci do podejmowania kolejnych kroków. Wracamy z koncertu i w drodze powrotnej już omawiamy następny projekt.
Dlaczego Polonia potrzebuje muzyki polskiej, muzyki klasycznej?
BB: W czasie koncertu Wojtek dyryguje, a ja najczęściej siedzę z boku i patrzę na widownię. Uwielbiam oglądać, jak zmieniają się twarze. Niektórzy wchodząc byli jeszcze naburmuszeni. Ktoś tam stał w korku, ktoś nie był zadowolony z miejsca, panowie mają srogie miny, bo żona zmusiła ich, żeby poszli na koncert jakiejś orkiestry. Potem siadamy, zaczynamy słuchać muzyki i zupełnie się zmieniamy. To moment, kiedy rzeczywiście odpływamy. Muzyka staje się opoką, bańką wokół nas, ujawnia nasze piękne wnętrze, uspokaja i koi. Nie zdarzyło się, żeby ludzie nie wychodzili z koncertu uśmiechnięci. To jest piękne. To najcenniejsza nagroda. Kocham te chwile, zwłaszcza na koncertach karnawałowych, kiedy ludzie kołyszą się do muzyki, uśmiechają się, nucą. To nas zbliża. Wszyscy potrzebujemy muzyki, chociaż nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę.
WN: Pamiętam koncert po śmierci Jana Pawła II. Graliśmy fenomenalny utwór, który robi wrażenie na każdej publiczności – „ Angelus” Wojciecha Kilara. Gdy skończyliśmy, na sali rozległo się wielkie „Aaa…”. Dla tych momentów i dla muzyki warto żyć.
Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia na gali wręczenia nagrody Człowieka Roku „Dziennika Związkowego”.
Rozmawiała: Joanna Marszałek
[email protected]