Przed kilkoma tygodniami w serwisie Netflix zadebiutował film pt. „Hit Man”. Jest to utrzymana w konwencji komediowej opowieść kryminalna o młodym wykładowcy akademickim, który nawiązuje współpracę z policją, wcielając się skutecznie w rolę płatnego mordercy. On sam wprawdzie nikogo nie zabija, ale prowokuje swoich klientów do opłacania zabójstw. Umożliwia to śledczym aresztowanie ludzi, którzy usiłują zlecić dokonanie morderstwa…
Idealny kameleon
Głównym bohaterem filmu jest Gary Johnson i choć produkcja kinematograficzna jest w znacznej mierze opowieścią fikcyjną, Gary był realną postacią. Był prawdziwym profesorem college’u, który stał się „najbardziej poszukiwanym zawodowym zabójcą w Houston”, a jego działalność doprowadziła do aresztowania ponad sześćdziesięciu ludzi.
Johnson przeprowadził się ze swojej rodzinnej Luizjany do Houston w 1981 roku, mając nadzieję rozpocząć tam studia doktoranckie. Gdy jednak nie został przyjęty przez University of Houston, zatrudnił się jako śledczy w prokuraturze rejonowej. Pracował dla różnych prokuratorów, zbierając dowody rzeczowe i znajdując świadków, którzy mieli zeznawać w nadchodzących procesach. Tropił skradzione samochody i pomagał w obserwacjach podejrzanych. Jeśli nie liczyć kontuzji lewej nogi i stopy, której nabawił się podczas aresztowania w 1986 roku, co wykluczyło go z pracy na tydzień, jego kariera przebiegała spokojnie.
W 1989 roku odkrył swoje prawdziwe powołanie, kiedy 37-letnia techniczka laboratoryjna Kathy Scott powiedziała mu przez pośrednika, że szuka zabójcy, który uśmierci jej męża. Kiedy ów pośrednik powiadomił o tym policję, zwierzchnicy Johnsona zaproponowali mu, by to on wcielił się w rolę zabójcy. Jego zadanie było teoretycznie proste – musiał nakłonić tę kobietę do wyraźnego wyrażenia zamiaru zamordowania kogoś, a następnie zapłacenia mu za wykonanie tego zadania.
Gary wywiązał się z tego znakomicie, co zaowocowało aresztowaniem kobiety. Wiele lat później wybitny prawnik z Houston, Michael Hinton, powiedział: „To idealny kameleon. Gary to naprawdę świetny aktor, który może stać się tym, kim chce, w każdej sytuacji, w jakiej się znajdzie. Nigdy się nie denerwuje. W jakiś sposób udaje mu się przekonać ludzi, że jest naprawdę mordercą do wynajęcia”.
Zabójca na niby
Gary Johnson był najbardziej poszukiwanym a jednocześnie kompletnie fikcyjnym zawodowym zabójcą w Houston. W ciągu jednej dekady wynajęto go do zabicia ponad sześćdziesięciu osób. W życiu prywatnym był jednak kimś zupełnie innym. Mieszkał na cichej ulicy, w miłej, spokojnej okolicy, na północ od Houston. Na początku swojej kariery zabójcy na niby miał 54 lata, był wysoki i szczupły. Czasami nosił okulary w drucianych oprawkach, które nadawały mu wygląd intelektualisty. Był samotnikiem. Mieszkał sam ze swoimi dwoma kotami. Każdego ranka wchodził boso do kuchni, żeby je nakarmić. Czasami siedział w milczeniu na małej ławce przy stawie ze złotymi rybkami, obok rzeźby przedstawiającej balijską tancerkę. Czytywał Szekspira, Carla Junga i Gandhiego.
Sąsiedzi mówili, że zawsze był grzeczny i uśmiechnięty, choć uważali go za kogoś nieco tajemniczego i zamkniętego w sobie. Przy jego łóżku znajdował się czarny telefon, który dzwonił dość rzadko, ale zwykle zwiastował nowe zlecenie. Różni pośrednicy dzwonili do niego z potencjalnymi zleceniami na coraz to nowe morderstwa. Czasami głos po drugiej stronie słuchawki mówił mu, że mąż jest zainteresowany zakończeniem małżeństwa, że żona chciałaby znowu być samotna lub że przedsiębiorca jest gotowy na „rozwiązanie” związku z partnerem.
Klienci Johnsona znali go pod takimi nazwiskami jak Mike Caine, Jody Eagle i Chris Buck. Uważali, że jest najskuteczniejszym zawodowym zabójcą w Houston i czołowym w mieście ekspertem w zakresie „ostatecznego” rozwiązywania konfliktów. Ponad sześćdziesięciu mieszkańców okolic Houston zatrudniło go do strzelania, dźgania, siekania, zatruwania lub duszenia swoich wrogów, romantycznych rywali lub byłych bliskich. Spotykał się z gospodyniami domowymi, które mówiły mu, że nie mogą spędzić ani jednego dnia więcej na tej ziemi ze swoimi niewiernymi mężami. Spotykał się z byłymi żonami, które były wściekłe, że ich byli mężowie pozostawili im tak niewiele po rozwodzie.
Pracownicy prosili go o zabicie swoich szefów, a szefowie zatrudniali go do zabicia swoich pracowników. Z jego usług chcieli korzystać odtrąceni kochankowie, spłukani biznesmeni i nastolatki wściekłe na swoje matki i ojców. Johnson udał się nawet do okręgowej placówki penitencjarnej, by odwiedzić więźniów, którzy powiedzieli mu, że zostali niesprawiedliwie aresztowani i że jedynym wyjściem jest zastrzelenie świadków, którzy mają zeznawać przeciwko nim podczas nadchodzących procesów.
Pistolet do wynajęcia
Dla swoich klientów był kimś niemal wyjętym z filmu: samotnym facetem z pistoletem do wynajęcia. O cokolwiek go ktoś prosił, Johnson po prostu wzruszał ramionami i mówił, że da sobie radę. Jego praca, mówił im, jest jak nauka: to kwestia właściwej obserwacji, prawidłowego oprzyrządowania i dokładnej koordynacji. Nigdy nie pozwalał, by emocje stanęły na przeszkodzie wykonania zadania. A kiedy nadejdzie czas na odpowiedni ruch, obiecywał, że szybko pozbędzie się swoich ofiar, a następnie zniknie, tak by policja nigdy nie mogła dowiedzieć się, kim jest.
Tymczasem policja wiedziała o nim wszystko. W rzeczywistości Gary Johnson był przecież śledczym w biurze prokuratora okręgowego powiatu Harris. Pełnił dyżur dzień i noc, by odgrywać rolę zabójcy na każde zawołanie. Ilekroć policja dowiadywała się od informatora, że dana osoba chce zatrudnić kogoś, by jakąś osobę zlikwidować, Gary ruszał do akcji. Zwykle policyjny informator przedstawiał go potencjalnemu zleceniodawcy, a gdy ów deklarował jasno, o co mu chodzi i płacił pieniądze, był natychmiast aresztowany.
Choć wielu policjantów podszywało się i nadal udaje płatnych morderców, w kręgach organów ścigania Gary uważany był za jednego z najwybitniejszych aktorów swojego pokolenia. Był tak utalentowany, że potrafił wystąpić na każdej scenie i z dowolnym scenariuszem. Jeśli spotykał się z klientem mieszkającym w jednej z bardziej ekskluzywnych dzielnic Houston, mógł przybrać wytworną postawę eleganckiego, wykwalifikowanego zabójcy, który nie zgodzi się na wykonanie brudnej roboty za mniej niż sześciocyfrową kwotę.
Jeśli spotykał klienta mieszkającego w dzielnicy robotniczej, sprawiał wrażenie przebiegłego wiejskiego chłopaka, gotowego strzela
do każdego w każdej chwili za wszelkie pieniądze. Niektórych klientów przekonał, że jest powiązany z tajną organizacją, a innym dawał do zrozumienia, że jest emerytowanym snajperem sił specjalnych armii amerykańskiej.
Kłopot pięknej blondynki
W swojej bogatej karierze Johnson zdołał oszukać również jedną z bogatszych kobiet w Houston, Lynn Kilroy. Ta piękna 38-letnia blondynka pełniła kiedyś funkcję wiceprzewodniczącej Partii Republikańskiej w Houston i była żoną Billy’ego Kilroya, spadkobiercy ogromnej fortuny naftowej. Podczas wieczornych spacerów z bliską przyjaciółką po bogatej dzielnicy Tanglewood w Houston Kilroy zaczęła opowiadać o tym, jak bardzo nie lubi swojego męża, z którym była w związku zaledwie od roku.
Powiedziała przyjaciółce, że zachowanie męża stało się tak irytujące, iż rozważała spryskanie podłogi przy jego prysznicu oliwką dla dzieci w nadziei, że się poślizgnie i rozbije sobie głowę. Bała się jednak rozwieść z nim, ponieważ sądziła, że będzie próbował uzyskać pełną opiekę nad ich małym dzieckiem, a także uniemożliwić jej zdobycie jakichkolwiek pieniędzy. Następnie podobno powiedziała, że żałuje, iż nie ma sposobu, by zabić męża. Kilka tygodni później poznała mężczyznę, z którym nawiązała romans i zapytała go, czy zna kogoś, kto mógłby pozbyć się jej męża.
Wkrótce na policję dotarły wieści o jej rzekomych rozmowach. Przyjaciele powiedzieli Kilroy, że w pokoju 1008 w hotelu Doubletree w Post Oak czeka na nią ktoś specjalizujący się w takich sprawach. Kiedy przekroczyła próg, zobaczyła sympatycznie wyglądającego mężczyznę w modnych spodniach i eleganckiej koszuli. Nie miał przy sobie broni. Johnson, którego znała jako „Chris”, wstał, uścisnął jej dłoń i powiedział z przyjaznym uśmiechem: „Chodź, kochanie. Zdejmę z ciebie ten ciężar”. Johnson wydawał się tak pewny siebie i zrelaksowany, że ona też zaczęła się uśmiechać.
Następnie Johnson zaczął mówić przerażająco spokojnym głosem o tym, co zamierza zrobić jej mężowi. „Nie jestem tutaj, żeby go bić. Nie przyszedłem tu, żeby go straszyć” – powiedział. „Chcę tylko, żebyś zrozumiała, jak poważna jest to sprawa”. Zaczęła mu opowiadać, że mógłby znaleźć jej męża w modnym barze, gdzie często chodził na drinka. Powiedziała, że dotarcie do niego w domu może być utrudnione ze względu na system bezpieczeństwa.
Johnson zapytał ją, jak wygląda jej mąż i jakim jeździ samochodem. Następnie poprosił o zaliczkę. Kilroy zdjęła biżuterię, którą miała na sobie, wartą ponad 200 tysięcy dolarów, w tym obrączkę ślubną i pierścionek zaręczynowy. „Zrób, co musisz” – powiedziała Johnsonowi. Następnego dnia Lynn Kilroy została aresztowana za planowanie zabójstwa na zlecenie.
Mit płatnego mordercy
Chociaż zawodowy płatny zabójca to podstawa powieści detektywistycznych, nikt nie jest pewien, czy w Stanach Zjednoczonych jest rzeczywiście ktoś, kto zarabia w ten sposób na życie. Zorganizowane rodziny przestępcze i syndykaty narkotykowe mają ludzi, którzy zrobią wszystko, co każą im szefowie. A to często obejmuje strzelanie z karabinów maszynowych do określonych rywali lub zatapianie ich w cemencie. Zdarzają się też niedoszli najemnicy, którzy w pismach wojskowych zamieszczają ogłoszenia i twierdzą, że zrobią wszystko, o co zostaną poproszeni. Ale prawie zawsze okazują się oszustami.
Był czas, kiedy morderstwo na zlecenie było pojęciem egzotycznym, zarezerwowanym głównie dla bezlitosnych bogatych ludzi, gotowych zapłacić duże sumy pieniędzy, by przekonać osobę trzecią do zakończenia życia innej osoby. Jednak fakt, że prokurator okręgowy potrzebuje kogoś takiego jak Gary Johnson, wiele mówi o tym, jak zmieniła się sytuacja w kwestii morderstw na zlecenie. Johnson, który zmarł w 2002 roku, szacował, że od końca lat osiemdziesiątych zbadał około trzystu przypadków, w których stawiano zarzut morderstwa na zlecenie, jednak większość z nich okazała się bezpodstawna.
Johnson w swoim biurze wyglądał na klasycznego urzędnika niskiego szczebla. Większość dnia spędzał w małym pomieszczeniu wypełnionym urządzeniami do nagrywania wideo i audio. Był człowiekiem precyzyjnym i wymagającym. Lubił codziennie jeść lunch w tej samej małej meksykańskiej restauracji niedaleko centrum. Dwa wieczory w tygodniu prowadził zajęcia w lokalnym college’u: w poniedziałki prowadził zajęcia dotyczące ludzkiej seksualności, a we wtorki wykładał psychologię ogólną. Jego studenci bez wątpienia uważali go za profesora o łagodnych manierach, choć mającego tendencję do ględzenia na wykładach o tym, że wielu ludzi nie radzi sobie w chwilach stresu. Od czasu do czasu wpadał do pobliskiego baru, gdzie wypijał piwo.
W połowie lat dziewięćdziesiątych o sukcesach Johnsona zrobiło się głośno w lokalnych mediach. Gazeta „Houston Chronicle” regularnie publikowała artykuły o jego wyczynach. Można by pomyśleć, że ktoś szukający płatnego zabójcy mógł więc poznać wcześniej jego historię. A mimo to klienteli nigdy nie brakowało. Niektórzy z tych ludzi przychodzili na spotkania już z obmyślonym morderczym scenariuszem, który można by zaczerpnąć prosto z kiepskiego filmu. Niektóre spotkania z jego klientami przypominały niemal farsę.
W 1996 roku Johnson poznał 61-letnią Patsy Haggard, która chodziła do kościoła i tak gardziła swoim mężem, że pewnego razu spaliła kuchnię w ich domu, żeby go zirytować. Wciąż nie usatysfakcjonowana, zapytała młodą kobietę z sąsiedztwa, która kiedyś miewała konflikty z prawem w związku z używaniem narkotyków, czy zna płatnego zabójcę. Przerażona kobieta wezwała policję, która zadzwoniła do Johnsona. Ten zaczął spotykać się z Haggard na parkingu restauracji. W końcu kobieta tak się zauroczyła Johnsonem, że zaproponowała, żeby uprawiali seks na masce jej cadillaca. Grzecznie odmówił, ale zgodził się na jej prośbę o zastrzelenie męża, co skończyło się jej aresztowaniem. Jak zwykle.
Krzysztof M. Kucharski