Prawyborczy superwtorek i poprzedzające go o jeden dzień orzeczenie Sądu Najwyższego o niemożliwości usunięcia z kart wyborczych nazwiska Donalda Trumpa praktycznie przesądziły o wyborze głównych kandydatów do Białego Domu. Według wszelkiego prawdopodobieństwa w listopadowy wtorek Amerykanie rozstrzygać będą, który z prezydentów otrzyma szansę na kolejną kadencję – obecny czy poprzedni.
Wkrótce odbędą się prawybory w Illinois, w kolejce czekają jeszcze inne stany. Po wycofaniu się Nikki Haley z wyścigu republikańskiego i niezagrożonej pozycji Joe Bidena po stronie Demokratów, głosowanie na prezydenckich kandydatów w kolejnych stanach stanie się zwykłą formalnością. Partyjne konwencje, które latem zamykają proces prawyborczy i przypieczętowują nominacje, są zwykle już tylko medialną ceremonią, mającą wzbudzić zainteresowanie wyborców i poprawić słupki poparcia.
Podczas kampanii prezydenckich istnieje kilka dróg wyłaniania kandydata jednej z dwóch głównych partii. Z punktu widzenia Europejczyka najbardziej egzotyczne wydają się dziś konwentykle (caucuses), czyli tradycja lokalnych zgromadzeń, podczas których wyborcy decydują, kogo poprą i wskazują na kandydatów na konwencje partyjne. Mimo że w dzisiejszych czasach taki sposób praktykowania demokracji wydaje się przeżytkiem, ten obyczaj wyborczy jest głęboko zakorzeniony w tradycjach poszczególnych stanów. Przypomina też trochę głosowania na polskich sejmikach szlacheckich. Tak było w Iowa, gdzie rozpoczyna się tradycyjnie prawyborczy wyścig. Dzięki temu 3-milionowy stan ma w ogóle szansę zaistnieć na politycznej mapie kraju. Ale konwentykle odbywają się także w innych stanach. Partyjnych kandydatów na prezydenta wybiera się w ten sposób także w takich stanach jak Alaska, Kolorado, Hawaje, Kansas, Maine, Minnesota, Nevada, Dakota Północna i Wyoming.
W większości stanów organizuje się jednak prawybory oparte na tradycyjnym głosowaniu w lokalach wyborczych. Systemów głosowania jest tyle, ile jest stanów. Generalnie jednak istnieją dwa modele organizacji prawyborów – otwarty i zamknięty. No i oczywiście są próby znalezienia czegoś pośrodku, czyli modelu hybrydowego.
W prawyborach otwartych wszyscy zarejestrowani wyborcy mogą poprzeć swojego kandydata, niezależnie od zadeklarowanej afiliacji politycznej. I tak zarejestrowany Demokrata może poprzeć Republikanina lub odwrotnie. Wyborcy niezależni mogą wziąć udział w prawyborach dowolnej partii.
W zamkniętym systemie prawyborczym zagłosować można jedynie na kandydata tej partii, której jest się zarejestrowanym zwolennikiem. Wyborcy niezależni najczęściej nie mają tu prawa wyboru. W kilku stanach organizuje się nawet prawybory w różnych terminach – w jednym tygodniu głosują Republikanie, a w innym Demokraci.
Sporo stanów stosuje rozwiązania mieszane. W Kalifornii, Waszyngtonie i Luizjanie wszystkich kandydatów umieszcza się na jednej liście niezależnie od afiliacji partyjnej i dwóch z nich z najlepszym wynikiem wygrywa prawybory.
Illinois także stosuje model hybrydowy. W prawyborach prezydenckich wprowadzono system otwarty, w wyborach na inne stanowiska – zamknięty.
Sytuacja, gdy cel prezydenckich prawyborów został już osiągnięty na długo przed zakończeniem całego procesu – kandydaci zostali wyłonieni – odsłoniła także słabsze strony systemu prawyborczego.
Piszę tu przede wszystkim o prawyborach prezydenckich, bo system wstępnego wyłaniania kandydatów dotyczy przecież także innych stanowisk – członków federalnego Kongresu, stanowych legislatur, gubernatorów, burmistrzów, rad miejskich itd. itp. To swoiste święto demokracji, odróżniające amerykański system od modeli stosowanych np. w Europie – wyborca może mieć wpływ na wybór polityka czy urzędnika na każdym szczeblu rządowym czy samorządowym.
Prawybory prezydenckie kryją jednak w sobie pewne pułapki. Tak jak obecnie – wyścig o to, kto będzie kandydował do Białego Domu praktycznie jest już rozstrzygnięty. Wyborcy w stanach, gdzie prawybory odbywają się po 5 marca, często tracą motywację do wzięcia udziału w stanowych prawyborach, zwłaszcza jeśli mało interesują się polityką lokalną.
Innym problemem jest sam dobór kandydatów. O ostatecznym wyniku głównych wyborów w listopadzie decyduje przede wszystkim umiarkowana część elektoratu, która przerzuca swoje głosy z kandydatów jednej partii na drugą. Kto z nas nie słyszał o Republikanach Clintona czy Demokratach Reagana, którzy przesądzili o ostatecznych wynikach wyborczych w ubiegłym stuleciu?
Zgodnie z tą logiką kandydat Partii Demokratycznej musiałby więc być do zaakceptowania przez część wyborców o umiarkowanych czy lekko prawicowych poglądach, co niemal automatycznie wyklucza z wyścigu największych radykałów, bazujących na skrajnie lewicowej retoryce.
I odwrotnie – Republikanin nie powinien praktykować otwartej homofobii czy ksenofobii, odrzucanej przez umiarkowany elektorat. Tymczasem tradycyjnie wstępny etap kampanii to czas prezentowania ostrych, często bardzo kontrowersyjnych opinii. Teoria, że podczas prawyborów można sobie pozwolić na ekstremizm, a potem przesunąć się w stronę centrum nie zawsze sprawdza się w praktyce.
Prawybory nie dają gwarancji, że nominat każdej z dwóch partii będzie cieszył się popularnością wystarczającą do przekonania nieprzekonanych. Pojawia się problem tzw. electability, czyli zdolności do odniesienia wyborczego zwycięstwa w wyborach powszechnych przy prezentowaniu zbyt ekstremalnych poglądów. W przypadku tegorocznych wyborów tak jednak nie jest, bo każdy z głównych kandydatów już raz wygrał prezydenckie wybory. Ale otwartym pytaniem pozostaje, czy system prawyborczy wyłania najlepszych z najlepszych kandydatów? Dziś ponad 60 proc. Amerykanów deklaruje, że nie chciałoby powtórki z wyścigu Biden-Trump. Wątpliwości formułowane są po obu stronach politycznej barykady. Tu chyba system prawyborczy mocno się zaciął, bo trudno sobie wytłumaczyć sytuację, że w 330-milionowym kraju będącym największym mocarstwem świata będziemy skazani na wyścig kandydatów znajdujących się w wieku budzącym wątpliwości co do zdolności do dokończenia kadencji.
Tomasz Deptuła
Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.