Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
środa, 13 listopada 2024 19:25
Reklama KD Market

Kto trzyma w szachu spikera Johnsona?

Kto trzyma w szachu spikera Johnsona?
Mike Johnson fot. SHAWN THEW/EPA-EFE/Shutterstock

O tym, że o kompromis w Waszyngtonie jest bardzo trudno, nie trzeba nikogo przekonywać. Ale czy jest on całkiem niemożliwy? Okazuje się, że nie – a świadczą o tym uchwalone w Senacie projekty ustaw o reformie systemu granicznego i pomocy zagranicznej między innymi dla Ukrainy i Izraela. Problem, że utknęły one w Izbie Reprezentantów. Poddane pod głosowanie zapewne zdobyłyby wystarczającą liczbę głosów, ale decyzją trzeciej osoby w państwie – przewodniczącego Izby Mike’a Johnsona, na razie nie będą procedowane. Dlaczego? Najprostsza odpowiedź brzmi: tak wygląda polityka.

W środę, 28 lutego przewaga Republikanów w Izbie Reprezentantów stopniała do sześciu kongresmenów. Wszystko dlatego, że z 3. dystryktu nowojorskiego zaprzysiężony został Tom Suozzi, który w wyborach uzupełniających zdobył mandat po George’u Santosie, polityku republikańskim, który okazał się patologicznym kłamczuchem, a złapany wielokrotnie na mówieniu nieprawdy i poddany surowej ocenie przez Komisję Etyki musiał zrezygnować z urzędu. Santosa czeka także proces federalny, gdyż oskarżony jest o oszustwa. Suozzi odbił ważny okręg wyborczy, zdobywając miejsce dla Demokratów i powodując, że Republikanie w Izbie nie mogą pozwolić sobie nawet na marginalne pomyłki lub nieobecność podczas kluczowych głosowań. Ale nie to jest głównym obecnie problemem.

Gdy przewodniczący Izby Reprezentantów Mike Johnson opuszczał niedawne spotkanie, na które wraz z innymi liderami obu izb Kongresu został zaproszony do Białego Domu – pokusił się o jedynie krótki komentarz w sprawie pomocy dla Ukrainy. „Zostanie ona odblokowana w odpowiednim czasie”. Johnson nie powiedział, kiedy to nastąpi i nie dał też szans dziennikarzom na zadanie pytań. A jedno z nich mogłoby brzmieć – „A czy teraz nie jest odpowiedni czas?”. Polityk z Luizjany miał też niedawno rozmawiać z prezydentem Ukrainy. Wołodymyr Zełenski w udzielonym stacji CNN wywiadzie powiedział, że Johnson zapewnił go, że pomoc dla Ukrainy nadejdzie. Nie umiał powiedzieć, w jak szybkim czasie to nastąpi.

Mike Johnson boryka się nie tylko z wątłą przewagą Republikanów w Izbie Reprezentantów. To nie jest problem. Wszyscy Demokraci zagłosowaliby za kompromisową ustawą w sprawie granicy i pomocy dla Izraela oraz Ukrainy. Do jej przejścia wystarczyłoby zaledwie kilku Republikanów, a prawdopodobnie „za” zagłosowałaby zdecydowana większość kongresmenów GOP, dając wyraźne zielone światło. Tymczasem dalsze procedowanie prac i de facto przekazanie sprawy dalszego wsparcia na biurko prezydenta Bidena blokuje kilkunastu polityków radykalnego skrzydła Partii Republikańskiej – najbardziej bliskiego Donaldowi Trumpowi, który chce chaosu w przekonaniu, że to zwiększy jego szanse na prezydenturę. Najłatwiej to zobrazować na przykładzie głównej części spornej ustawy, która trafiła do tak zwanej „zamrażarki”. Chodzi o zreformowanie systemu ochrony granic, którego Republikanie domagają się od lat. To właśnie politycy GOP chcieli, aby sprawa sytuacji na południowej granicy znalazła się w całościowym projekcie. I dostali w nim naprawdę wszystko, czego chcieli.

Nawet szef związku zawodowego służb granicznych mówił, że tak daleko idących zmian – zaostrzających kontrole – nie spodziewał się nawet za rządów Republikanów. A warto dodać, że właśnie ten związek zawodowy w ostatnich dwóch cyklach wyborczych popierał Donalda Trumpa. Politycy bliscy byłemu prezydentowi uznali jednak, że ze strategicznego punktu widzenia rozwiązanie problemu na granicy nie będzie się opłacać, bo wówczas korzyści polityczne spadłyby na obecną administrację. A skoro od lat budowano narrację, że Joe Biden nie radzi sobie z sytuacją na granicy, to ta retoryka nie może ulec zmianie.

Johnson – kierując się polityczną arytmetyką – za wszelką cenę musi bronić się przed sytuacją, jaka spotkała jego poprzednika, Kevina McCarthy’ego. Wywołał on gniew grupy radykalnych kongresmenów republikańskich, a ci poddali pod głosowanie wniosek o jego odwołanie. Demokraci natychmiast go poparli – co przy dodaniu kilkunastu głosów ze strony Republikanów wystarczyło, aby McCarthy stracił pozycję. Johnson także nie może liczyć na jakiekolwiek poparcie ze strony Demokratów. Głosowanie przez któregokolwiek z polityków ugrupowania znajdującego się po lewej stronie sceny politycznej, na wywodzącego się z konserwatywnego południa, zażartego przeciwnika aborcji Mike’a Johnsona, mogłoby dla Demokraty stanowić polityczny koniec. Chyba że wszystko odbyłoby się za przyzwoleniem tzw. „partyjnej góry” i nastąpiło w wyniku jakiegoś tajnego porozumienia z przewodniczącym Izby. Ale jest to absolutnie niemożliwe w roku wyborczym, gdy wkrótce odbywać się będzie walka o najwyższy urząd w państwie.

Jakikolwiek głos poparcia od Demokratów na pewno zostałby odebrany przez Donalda Trumpa jako pocałunek śmierci dla Johnsona i były prezydent odmówiłby mu swojego poparcia. A to przecież Trump trzyma dziś w swoich rękach wszystkie karty rozgrywające i decyduje o losach poszczególnych polityków republikańskich. Znaczenie byłego prezydenta może się jeszcze zwiększyć, bo wkrótce ma wprowadzić swoich ludzi do kierownictwa Komitetu Krajowego Partii Republikańskiej. Tam ze stanowiska odchodzi Ronna McDaniel, a były prezydent chce w zarządzie GOP umieścić swoją synową Larę Trump.

Jeśli Donald Trump wygra wybory w listopadzie, to Partia Republikańska będzie całkowicie jego. Ze stanowiska przewodniczącego ugrupowania w Senacie odejdzie Mitch McConnell, a Trump będzie mógł obsadzić wszystkie pozycje partyjne swoimi ludźmi. Tego świadomy jest Mike Johnson. Dlatego przewodniczący Izby Reprezentantów nie zrobi najmniejszego kroku, który nie zostałby wykonany z pełnym błogosławieństwem najważniejszego człowieka w jego partii. To oznacza, że najbliższe miesiące to prawdopodobny impas legislacyjny i pogłębiający się chaos.

Póki co będziemy mieć pozorne kompromisy, jak w sprawie finansowania instytucji rządowych. Co ciekawe, nawet w tym przypadku nie możemy doczekać się długoterminowego porozumienia i co jakiś czas dochodzi do kolejnych rokowań na temat  prowizorium budżetowego. Na rozwiązaniu długotrwałym nie zależy chyba żadnej ze stron, bo polityczny „show – must go on”.

Daniel Bociąga
[email protected]
[email protected]

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama