2024 r. będzie światowym rokiem wyborczym dla niemal połowy ludzkości – zauważył tygodnik “The Economist”, podając, że w bieżącym roku w wyborach krajowych i lokalnych do urn pójdą obywatele co najmniej 64 państw.
Za najważniejszą pozycję w światowym kalendarzu wyborczym uważa się listopadowe wybory prezydenckie w USA, które mogą zdaniem redakcji tygodnika przynieść „największe zagrożenie dla świata”: zwycięstwo Donalda Trumpa i przejęcie przez niego władzy na drugą kadencję.
W Europie głosować będą obywatele wszystkich państw Unii – w czerwcu około 400 milionów wyborców z 27 krajów będzie wybierało nowy Parlament Europejski. Jednak najważniejszymi wyborami starego kontynentu okażą się wybory w Wielkiej Brytanii – twierdzi Economist Intelligence Unit, ośrodek analityczny wydawcy tygodnika “The Economist”. Zdaniem badaczy jest wysoce prawdopodobne, że konserwatyści, sprawujący od 14 lat władzę w Zjednoczonym Królestwie, będą musieli przesiąść się do ław opozycji. W sondażach Partia Pracy ma przewagę ponad 20 punktów procentowych.
Economist Intelligence Unit prognozuje, że przynajmniej w czterech europejskich państwach może dokonać się istotna zmiana rządu, a kluczowym trendem na kontynencie – twierdzą redakcyjni analitycy – pozostanie rozdrobnienie polityczne, ponieważ rządom coraz trudniej jest zbudować stabilną większość. Mieszkańcy kontynentu będą wybierali nowe władze w Finlandii, Portugalii, Słowacji, Litwie, Islandii, Belgii, Chorwacji, Austrii, a także w Ukrainie, Rosji, Białorusi, Gruzji, Mołdawii i Rumunii.
Mieszkańcy Azji będą głosować w wyborach Indiach, Indonezji, Korei Południowej, Pakistanie, Bangladeszu, Tajwanie i na Wyspach Salomona.
W Indiach, gdzie do głosowania może być uprawniony nawet miliard wyborców, analitycy polityczni zgodnie przewidują, że najprawdopodobniejszym wynikiem będzie zwycięstwo obecnego premiera Narendry Modiego i jego partii Bharatiya Janata (BJP). W wyborach w Indonezji ponad 250 tys. kandydatów będzie rywalizować o 20 tys. stanowisk na wszystkich szczeblach politycznych, a w Bangladeszu, w którym do głosowania uprawnionych jest ponad 119 milionów obywateli, opozycja zapowiedziała bojkot wyborów.
W Ameryce Południowej nowych prezydentów wybiorą Meksyk, Salwador, Panama, Republika Dominikany i Urugwaj. W Meksyku – zauważa portal Axios – gdzie głosować będzie blisko sto milionów wyborców, najprawdopodobniej po raz pierwszy najwyższy urząd zdobędzie kobieta, Claudia Sheinbaum, była burmistrz miasta Meksyk i kandydatka rządzącego obecnie ugrupowania. Będą to – podkreśla portal Al Dżazira – największe w historii Meksyku wybory, ponieważ wyłonią one nie tylko prezydenta, ale także gubernatorów i władze samorządowe. Łącznie w kraju obsadzonych zostanie 20 tys. stanowisk.
W Afryce do urn powinna pójść trzecia część kontynentu. Wśród osiemnastu krajów, w których powinny odbyć się wybory, są państwa, gdzie doszło do zamachu stanu, ale i takie, w których władza nie zmieniała się od dekad. Do tych ostatnich należy Republika Południowej Afryki, w której partia Afrykański Kongres Narodowy (ANC) rządzi od 1994 r. Jednak jej pozycja słabnie i nie jest wykluczone, że straci władzę, sprawowaną od czasu, kiedy skończył się apartheid, a Nelson Mandela został pierwszym czarnoskórym prezydentem RPA. Wybory planowane są także w Rwandzie, w której od trzech dekad władzę sprawuje niepodzielnie Paul Kagame.
Analizujące nadchodzące wybory media nie postrzegają najbliższych miesięcy jako niekończącego się święta demokracji. Dziennik “Los Angeles Times” postawił nawet pytanie, czy demokracja jest w stanie przetrwać ten rekordowy wyborczy rok. Gazeta podkreśliła, że demokracja kurczy się w każdym regionie świata, a sondaże opinii publicznej pokazują powszechne rozczarowanie tą formą władzy, szczególnie wśród młodych ludzi. Zdaniem redakcji wybory nie muszą wzmacniać wiary w demokrację: “Przynoszą zbyt mało pozytywnych zmian, co wywołuje frustrację. Są wykorzystywane przez autorytarnych liderów do konsolidacji władzy. Dzielą społeczeństwa, a nawet inspirują do przemocy”.
Na nutę optymizmu w komentarzach zdobył się portal The Washington Post, twierdząc, że nawet autokraci, organizujący z gruntu nieuczciwe wybory, milcząco przyjmują, że tylko głosy oddane przez obywateli są jedynym powszechnie uznanym źródłem władzy politycznej. (PAP)