Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
sobota, 28 września 2024 00:25
Reklama KD Market
Reklama

Zmierzch „fabryki snów”

Zmierzch „fabryki snów”
Twórcy filmu Wszystko wszędzie naraz odbierają Oscara za najlepszym film (fot. Etienne Laurent/EPA/Shutterstock)

Ostatnia ceremonia rozdania Oscarów była w dużej mierze pozbawiona kontrowersji lub skandali, ale zasygnalizowała w bardzo zdecydowany sposób swoistą zmianę warty w świecie kinematografii. W latach poprzednich Oscary często kończyły się fiaskiem – czy to z powodu oczywistych pomyłek, czy też w wyniku przeróżnych kontrowersji. W tym roku po Oscarach pozostało natomiast ogólne poczucie tego, że Hollywood, powszechnie znany od lat jako „fabryka snów”, traci szybko na znaczeniu...

Policzek dla Hollywood

Pozornie wszystko było tak samo jak zawsze. Prowadzący uroczystość Jimmy Kimmel był zrelaksowany i opanowany, a żaden z uczestników nie popełnił żenujących błędów. Suknie były błyszczące, a złote i srebrne dekoracje sceniczne w stylu art déco przywoływały na myśl wspaniałe hotele i liniowce oceaniczne tzw. złotego wieku Hollywoodu. Wydawało się też, że zwycięzcy w każdej z kategorii zostali wybrani zgodnie z przewidywaniami. Pewne zdziwienie mógł wzbudzić jedynie fakt, że uroczystość, z niejasnych powodów, zignorowali znaczący dla Hollywoodu ludzie, tacy jak reżyser James Cameron czy aktor Tom Cruise.

Jednak coś w tym wszystkim od samego początku było inaczej niż zwykle. Liczni eksperci zwracają uwagę na fakt, że tym razem okazało się, iż wspomniana „fabryka snów” nie będzie się miała czym chwalić. Siedem Oscarów przyznano filmowi pt. Wszystko wszędzie naraz, który nie tylko że nie jest produkcją Hollywoodu, to jeszcze w zasadzie stanowi propozycję kina azjatyckiego, a głównie koreańskiego.

Ten wielki zwycięzca, nagrodzony Oscarami między innymi w kategorii najlepszy film, najlepszy reżyser i najlepszy scenariusz, opowiada o azjatyckiej rodzinie imigrantów, a jest produkcją niezależnego studia A24. Oscary dostali też odtwórcy ról drugoplanowych: Jamie Lee Curtis, wielokrotnie pomijana wcześniej przez Hollywood, oraz Ke Huy Quan, który próbował aktorstwa, gdy był dzieckiem, a potem wszystko to porzucił, by w tym roku osiągnąć ogromny sukces.

Dziełem studia A24 był również film pt. Wieloryb, za który Oscara dostał odtwórca głównej roli, Brendan Fraser. Sukces zanotowali ponadto twórcy filmu Na Zachodzie bez zmian, który jest produkcją niemiecką, sfinansowaną przez Netflix. Ta sama platforma streamingowa została wyróżniona za najlepszy film animowany, Pinokio, w reżyserii Guillermo del Toro. Nawet w kategorii najlepszego filmowego utworu muzycznego Hollywood nie miał nic do powiedzenia, ponieważ Oscara dostała piosenka Naatu Naatu hinduskiego duetu, o którym wcześniej nikt nic nie wiedział.

W tym kontekście sukcesy klasycznego Hollywoodu były dość skromne: nagroda za najlepszą ścieżkę dźwiękową przypadła Top Gun: Maverick, za efekty wizualne – filmowi Avatar: The Way of Water oraz za kostiumy – Black Panther: Wakanda Forever. Jasne stało się to, że czasy wielkich, olśniewających produkcji czysto amerykańskich należą do przeszłości. To już zdecydowanie nie jest epoka Gary’ego Coopera, Jacka Nicholsona czy Bette Davis. Bardzo szybko zaciera się też granica między tym, co amerykańskie a tym, co powstało poza Stanami Zjednoczonymi. W dalszym ciągu istnieje wprawdzie kategoria „filmów w obcym języku”, ale uzasadnienie jej dalszego istnienia staje się coraz trudniejsze.

Bez incydentów?

Jeszcze nie tak dawno temu Hollywood był całkowicie zdominowany przez tzw. wielką szóstkę, czyli wytwórnie filmowe Disney, Paramount, Sony, Universal, Warner Bros. i 20th Century Fox. W roku 2010 ta ostatnia wytwórnia została wchłonięta przez Disneya, a zatem dziś pozostała już tylko „wielka piątka”. Tyle że nie jest już ona tak wielka jak niegdyś. W pewnej mierze przyczyniła się do tego pandemia, która spowodowała, że standardowa dystrybucja filmów do kin na pewien czas zamarła, ustępując miejsca streamingowi.

Dziś natomiast dominuje dość skomplikowany model rozpowszechniania filmów, w ramach którego pewne produkcje nadal można najpierw oglądać w kinach, a dopiero potem na innych mediach. Jednak niektóre premiery odbywają się teraz wyłącznie za pośrednictwem dystrybucji elektronicznej.

Sytuacja ta nie jest dla Hollywoodu sprzyjająca. Jeszcze nie tak dawno temu działalność kin w Stanach Zjednoczonych zależała od wielkich wytwórni filmowych, ale obecnie niezależne studia, również spoza Ameryki, mogą na tym polu swobodnie konkurować. Jeśli zaś chodzi o filmowe Oscary, coraz więcej jest narzekań. Głównie na to, że amerykańska Akademia Filmowa stała się organizacją skostniałą i dość anachroniczną, której struktura wywodzi się wprawdzie z okresu największych hollywoodzkich sukcesów, ale dziś niezbyt dobrze pasuje do tego, co się w światowej kinematografii dzieje.

Trzeba wspomnieć, że najważniejsze europejskie festiwale filmowe – w Cannes, Wiedniu i Berlinie – promują i nagradzają filmy z dowolnych krajów, niezależnie od tego, w jakich językach zostały stworzone. Oscary w swojej historii zawsze były na wskroś amerykańskie, a wszystkie dzieła spoza Stanów Zjednoczonych traktowane były jako „dodatki” o mniejszym znaczeniu, na które nie trzeba zwracać większej uwagi. Ale to właśnie zaczyna się wyraźnie zmieniać, co również w czasie tegorocznej ceremonii oscarowej stało się bardzo widoczne.

Cały oscarowy wieczór można by odczytać jako wyznanie Hollywoodu, że nie robi się tu już najlepszych filmów, a przynajmniej takich, które zdobywają Oscary. Być może zatem Kimmel nie miał racji, kiedy – żartobliwie – wspomniał o tym, iż gala odbyła się bez incydentów, a miał z pewnością na myśli ubiegłoroczny policzek wymierzony przez Willa Smitha prowadzącemu imprezę Chrisowi Rockowi. Tegoroczny oscarowy show był w pewnym sensie policzkiem wymierzonym Hollywoodowi – przez resztę świata.

Andrzej Malak


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama