Wyobraźmy sobie następującą scenę. Zaproszeni do nas na kolację goście właśnie skończyli pałaszowanie podanego im dania w postaci krewetek z grilla w połączeniu z kaszą, co przyrządziliśmy według starego rodzinnego przepisu. Biesiadnicy nie szczędzą wyrazów aprobaty dla zaserwowanych kulinariów. I nagle słychać znad stołu komentarz typu: – Wiesz, kasza była bardzo dobra, ale kiedy ja to robię, używam prawdziwej śmietanki, a nie mleka.
Czy to był komplement, czy zniewaga? A może jedno i drugie? Tak czy inaczej, sytuacje tego rodzaju mają często miejsce jak Ameryka długa i szeroka, choć jestem pewien, że nie jest to zjawisko wyłącznie amerykańskie. Takie incydenty dorobiły się nawet wśród specjalistów własnej nazwy: invidious comparison eating (ICE), czyli „nienawistne jedzenie porównawcze”. ICE ma miejsce wtedy, gdy osoba pośrednio twierdzi, że danie, które spożywa, jest takie sobie, wymieniając „lepsze” zalety innej wersji, zwykle własnej. ICE może odgrywać rolę w każdym miejscu spożywania posiłków grupowych (np. w restauracjach lub kawiarniach), ale jest szczególnie obraźliwe, gdy pojawia się w przestrzeni domowej, tuż przed domowym kucharzem, który właśnie spędził kilka godzin nad kuchenką.
Takie paskudne zachowanie nie jest niczym nowym. W roku 1899 Thorstein Veblen wydał książkę pt. The Theory of the Leisure Class, w której argumentował, że krzywdzące porównania są kluczowym sposobem, w jaki członkowie klasy zamożnej aktywnie starają się odróżnić od klas niższych. W szczególności opisał złośliwe porównywanie jako „proces wyceny osób pod względem wartości, który często polega na gromadzeniu i pokazywaniu lepszych zasobów”. Innymi słowy nie wystarczy, że nasz przykładowy biesiadnik może sobie pozwolić na zakup i zastosowanie prawdziwej śmietany, gdy robi kaszę. Fakt ten musi być również przekazany masom, by ustalić czyjąś wyższość.
Anegdot związanych z występowaniem ICE jest bez liku. Kerry Crisley, pisarka i specjalistka ds. komunikacji, opowiedziała na przykład o tym, jak podczas rodzinnego obiadu z teściową podała zapiekankę, a teściowa poprosiła ją o przepis, co było pochlebne i sprawiło, że Kerry poczuła się jak dobra gospodyni. Jednak przy następnym spotkaniu ta sama teściowa wyznała, że skorzystała z przepisu, ale „wszystko zmieniła”. Zamiast sera cheddar użyła parmezanu, wołowina została zastąpiona mielonym mięsem indyka, ilość sosu Worcestershire zredukowano o połowę, itd. Mimo to teściowa nadal nazywała to wszystko „przepisem Kerry”, choć końcowe danie było zupełnie inne. Dała tym samym znać, że to, co podano jej podczas rodzinnego obiadu, było do kitu.
Jeszcze gorzej robi się wtedy, gdy ICE stosowane jest łącznie z tzw. przywłaszczaniem kulturowym, w ramach którego jedzący proponuje własną wersję dania z kultury całkiem obcej i stosującej niestandardowe składniki. Blogerka kulinarna Tieghan Gerard z Half Baked Harvest została wyśmiana przez członków internetowej społeczności kulinarnej, kiedy opublikowała przepis na „Ginger pho ga”, czyli wietnamski rosół, w którym tradycyjna wołowina została zastąpiona kurczakiem. Innymi słowy to już nie było danie z Wietnamu, tylko z kuchni Tieghan.
Nick Leighton – dziennikarz, znawca etykiety i prowadzący podcast „Czy zostałeś wychowany przez wilki?” – jest srogim krytykiem ICE i radzi: „Jako gospodarz, który przygotował posiłek, mam do dyspozycji wiele ścieżek etykiety, które mogę obrać. Od uprzejmego, ale bezpośredniego zwrócenia uwagi na niestosowność komentarza, do całkowitego zignorowania gościa – wszystko zależy od nastroju, tolerancji i głębokości relacji z daną osobą. Skłaniam się zwykle ku oferowaniu słabego uśmiechu, a następnie szybkiej zmianie tematu. A potem, na przyszłość, dwa razy zastanowiłbym się nad listą gości”.
No i w ten sposób doszedłem do momentu, w którym z mojej listy gości muszę skreślić ciocię Krysię (jej imię oraz stopień pokrewieństwa zmieniłem dla niepoznaki, głównie w celu nie dostania po ryju), która jadła raz u mnie bigos i twierdziła, że bardzo jej smakował, ale zaraz potem dodała, że ona sama inaczej szatkuje kapustę, nie dodaje jałowca, pieprzu ani czerwonego wina i stroni od niektórych rodzajów mięsa. Inaczej mówiąc stwierdziła, że mój bigos był tak dobry, iż w gruncie rzeczy nie nadawał się do konsumpcji.
Francuzi, co by o nich nie powiedzieć, wymyślili termin savoir-vivre, który dosłownie znaczy „wiedzieć jak żyć”, ale tak naprawdę wyznacza główne zasady szczęśliwego życia przy zachowaniu norm prawidłowej etykiety, uprzejmości i wzajemnego zrozumienia. Problem w tym, że coraz częściej ludzie w swoim codziennym życiu wszelkie zasady tego rodzaju ignorują – czasami przypadkowo, ale często celowo. Można oczywiście wyobrazić sobie świat, w którym ciocia Krysia je bigos i się na jego temat w żaden sposób nie wypowiada, poza zdawkowymi i zwykle nic nie znaczącymi komplementami, ale coraz częściej taka rzeczywistość jest nieosiągalna.
Moja była sąsiadka stosowała genialną w swojej prostocie strategię. Gdy zapraszała gości na obiad, zawsze oznajmiała przed podaniem czegokolwiek, że wszystko jej się w kuchni nie powiodło, a żarcie jest tak podłe, że nawet nie ma po co brać sztućców do ręki. W ten sposób skutecznie wytrącała potencjalnym wrogom i orędownikom ICE broń z ręki, chyba że któryś z biesiadników chciał powiedzieć coś w rodzaju „wiesz, twój beszamel był nieco mniej beznadziejny od mojego”. No ale na taką samokrytykę raczej nie można liczyć.
Andrzej Heyduk