28 marca 1979 r. w elektrowni atomowej Three Mile Island doszło do jednej z największych awarii w historii Stanów Zjednoczonych. Splot nieszczęśliwych okoliczności – uszkodzenia sprzętu oraz błędy pracowników – doprowadził do częściowego stopienia reaktora. Jak okazało się później, niewiele dzieliło świat od katastrofy nuklearnej...
Chiński syndrom
Three Mile Island zbudowana została na małej wyspie na rzece Susquehanna w Pensylwanii. Były to czasy kryzysu energetycznego. Wydawało się, że energetyka jądrowa jest idealnym zamiennikiem dla tradycyjnych źródeł energii. Tak reklamowano ją we wszystkich mediach, tak też odbierało ją społeczeństwo. Mieszkańcy 14-tysięcznego Middletown, miasteczka położonego dokładnie na wprost elektrowni, nie obawiali się jej sąsiedztwa. Jak wspominali po latach, społeczne poparcie dla jej budowy było ogromne. Sytuacja zmieniła się jednak diametralnie wiosną 1979 roku.
Wyjątkowy zbieg okoliczności sprawił, że 16 marca do kin wszedł film Chiński syndrom, opowiadający o fikcyjnej awarii w reaktorze nuklearnym. Wtedy to do świadomości opinii publicznej dotarło, że być może energetyka jądrowa wcale nie jest tak bezpieczna, jak się dotychczas uważało. Jednak eksperci twierdzili, że nowoczesne systemy zabezpieczające nigdy by nie dopuściły do awarii i stopienia rdzenia w reaktorze.
Noc z 27 na 28 marca upływała spokojnie. Jak wspominał Rick Parks, jeden z pracowników: – Była czwarta nad ranem. Operatorzy walczyli z ogarniającą ich sennością. Nagle włączyły się wszystkie alarmy. Reaktor został wyłączony przez automatyczny system bezpieczeństwa, a temperatura w środku gwałtownie się podnosiła. Mogło to oznaczać za niski poziom chłodziwa, jednak wskazania czujników temu zaprzeczały. Operator nakazał wyłączyć pompę chłodziwa reaktora, ponieważ był przekonany, że to ona stanowi problem. Zrobił dokładnie to, czego absolutnie nie było wolno zrobić.
Operatorzy próbowali analizować ciśnienie, przepływ wody, temperaturę. W końcu doszli do wniosku, że otworzył się zawór bezpieczeństwa, aby zmniejszyć ciśnienie w środku i z jakiegoś powodu nadal był otwarty. Zamknięto więc zawór. Sytuacja uspokoiła się. Ale w tym momencie reaktor już był przegrzany. Około godziny 6.00 rano z uszkodzonego reaktora wydostała się zgromadzona w nim para wodna. Mieszkaniec Middletown William Whittock wspominał w wywiadzie dla ABC News: – Usłyszałem bardzo głośny huk. (...) Wyjrzałem przez okno i choć było ciemno, widać było, że w powietrzu unosił się ogromny obłok pary.
Krótko po godzinie 8.00 rano wiadomość o wypadku przedostała się do mediów. Na miejsce zaczęły ściągać ekipy telewizyjne. Biuro gubernatora skontaktowało się z właścicielem elektrowni, firmą Metropolitan Edison. Jej przedstawiciele zbagatelizowali awarię, twierdząc, że nie ma żadnego zagrożenia. Takie informacje rzecznik prasowy gubernatora przekazał mediom. Jednak jeszcze tego samego dnia około południa inspektorzy zanotowali podwyższony poziom promieniowania w odległości 10 km od elektrowni.
O 1.50 po południu rozległ się kolejny huk. Jednocześnie spadło ciśnienie w budynku reaktora. Nikt nie rozumiał, co się właśnie stało. W ciągu godziny poziom promieniowania na terenie całej elektrowni znacznie się podwyższył. Dopiero wtedy władze zaczęły zastanawiać się, czy awaria może stanowić zagrożenie dla okolicznych mieszkańców. Jednak na pytania o konieczność ewakuacji cały czas odpowiadano, że na razie nie ma takiej konieczności.
Na wszelki wypadek lekcje w szkołach zostały jednak odwołane, a pracownicy okolicznych przedsiębiorstw wysłani do domów. Po ulicach krążyły radiowozy nadające komunikaty dla społeczeństwa. Problem w tym, że wiadomości były sprzeczne. Raz kazano wietrzyć domy, zaraz potem szczelnie pozamykać okna i drzwi. Nikt nie wiedział, co się dzieje – jak wspominali po latach mieszkańcy.
Pół godziny od eksplozji
Po wielu godzinach testów sprzętu i analizy sytuacji zdecydowano się ponownie włączyć pompy chłodziwa rdzenia. Temperatura nareszcie zaczęła spadać. Wydawało się, że sytuacja zaczyna się stabilizować. Przez dwa dni bacznie monitorowano poziom promieniowania w okolicy, bowiem skażona woda wydostała się z reaktora. Odczyty były jednak dobre i wydawało się, że wszystko wraca do normy.
Jednak już dwa dni później w budynku reaktora odkryto bąbel wysoce palnego wodoru, który w każdej chwili mógł eksplodować. Szacowano, że gdyby doszło do wybuchu, mogło zginąć nawet 45 tysięcy ludzi a pół miliona mogło zostać rannych. Wydano nakaz natychmiastowej ewakuacji. Ludzie zaczęli w popłochu opuszczać swe domy.
Awaria w Three Mile Island była nie na rękę nie tylko właścicielom elektrowni, ale również amerykańskiemu rządowi. Do tej pory poparcie Amerykanów dla energetyki jądrowej było naprawdę duże. Rząd miał nadzieję na zbudowanie kolejnych 50 elektrowni i uniezależnienie się od zagranicznych dostawców energii. Tymczasem katastrofa w Pensylwanii miała duże szanse przekreślić cały program nuklearny w Stanach Zjednoczonych. Dlatego zdecydowano, że na miejsce uda się prezydent Jimmy Carter, z wykształcenia fizyk jądrowy. Obecność głowy państwa miała uspokoić nastroje społeczne i ratować program energii jądrowej.
Jednocześnie eksperci analizowali zgromadzone dane, próbując oszacować ryzyko wybuchu wodoru. Wieczorem tego samego dnia ogłosili, że zagrożenie minęło. W ciągu kilku dni powoli uwolniono wodór do atmosfery, co musiało spowodować wzrost promieniowania. Nieustannie sprawdzano poziom skażenia wód gruntowych, ziemi i powietrza. Otrzymywane odczyty podobno nie były już alarmujące. Mimo to mieszkańcy skarżyli się na niepokojące objawy – podrażnienia oczu, bóle brzucha, wymioty i zmiany skórne, mogące wskazywać na chorobę popromienną.
Trzy lata później, w lipcu 1982 roku do reaktora wpuszczono czytnik promieniowania i kamerę. Poziom radiacji nadal znacznie przewyższał wszelkie dopuszczalne normy. Co jednak bardziej przerażające, okazało się, że w wyniku przegrzania rdzeń częściowo się stopił a jego górna część zapadła. Jak ocenili specjaliści, pół godziny dzieliło elektrownię od wybuchu, który pochłonąłby tysiące ludzkich istnień i skaził ogromny obszar wokół Three Mile Island na wiele lat.
Maggie Sawicka