9 grudnia 2019 roku dwie łodzie i helikopter zabrały około 100 osób – Australijczyków, Amerykanów, Nowozelandczyków, Niemców, Chińczyków i Brytyjczyków – na zwiedzanie nowozelandzkiej wulkanicznej wyspy Whakaari. To miała być rutynowa wycieczka, której punktem kulminacyjnym było podejście w bezpośrednie sąsiedztwo krateru wulkanu. Pogoda była piękna, nic nie zapowiadało tragedii…
Przebudzenie wulkanu
Położona 50 km od wybrzeża nieduża wysepka, nazywana również Białą Wyspą, była popularną atrakcją turystyczną, odwiedzaną rocznie przez 10 tysięcy ludzi. Znajduje się na niej jeden z najaktywniejszych wulkanów Nowej Zelandii, dlatego objęto ją stałym monitoringiem. Pod koniec 2019 roku naukowcy zaobserwowali podwyższoną aktywność wulkanu, ale nie zdecydowano się na zamknięcie wyspy dla zwiedzających.
Tego dnia wysłano na Białą Wyspę dwa nieduże statki wycieczkowe – Phoenix i Te Puia Whakaari. Czworo turystów z Niemiec przyleciało helikopterem pod opieką pilota Briana Depauw. Dzień był piękny, słoneczny. Wyspa, pokryta żółtym siarkowym nalotem, robiła niesamowite wrażenie. Wszyscy zawsze zdumiewali się jej surowym, przypominającym księżycowy krajobraz pięknem. Turyści znajdujący się blisko krateru często nie potrafili powstrzymać okrzyków zachwytu.
Phoenix przybił do brzegu jako pierwszy. Zwiedzanie jak zawsze rozpoczęto od rozdania kasków i masek przeciwgazowych oraz objaśnienia zasad bezpieczeństwa. Pierwsza grupa ruszyła w kierunku krateru. Druga podążyła ok. 20 minut za nimi. Wycieczka przebiegała bez żadnych zakłóceń. Jedyne, co wzbudziło zdziwienie przewodników, to wygląd jeziora w kraterze. Woda, zamiast jak zwykle być spokojna i turkusowo-niebieska, wrzała. Unosiły się nad nią kłęby pary i trujących gazów.
W tej sytuacji skrócono czas na robienie zdjęć i grupa z pierwszej łodzi wróciła na przystań. Phoenix wkrótce odbił od brzegu. Turyści z helikoptera również wracali już na lądowisko. W drodze powrotnej minęli grupę z drugiej łodzi, która dopiero zmierzała do krateru. Dziewiętnastoletni Australijczyk Jesse Langford był tam z całą rodziną: – Szliśmy w kierunku przystani. Moja siostra wraz z jednym z przewodników była z przodu. Ja z mamą i tatą szliśmy w środku grupy. (...) Nagle ktoś zawołał: „Patrzcie!”. Odwróciliśmy się. Nad kraterem unosił się słup czarnego dymu. Wyglądał jak postać z Harry’ego Pottera w długim czarnym płaszczu.
Po chwili z głębi ziemi wydobył się pomruk i w górę wystrzeliły odłamki skał. Przestraszony przewodnik, który nigdy wcześniej nie widział takiego widoku na Białej Wyspie, krzyknął do turystów, żeby uciekali. Była 14.11, kiedy wulkan na Whakaari obudził się, wyrzucając gorącą parę, trujące gazy i materiał piroklastyczny na wysokość 12 tys. stóp. Na wyspie znajdowało się 47 osób.
Ciemność w środku dnia
– Nagle zrobiło się bardzo ciemno – wspominał Amerykanin Matt Urey, który wraz z żoną wybrał się na Białą Wyspę w ramach podróży poślubnej. – Z nieba leciały na nas odłamki skał. Wyziewy parzyły przez ubranie. Matthew czuł, że pali mu się koszula na plecach. – Ręce miałem tak poparzone, że straciłem w nich czucie – wspominał. Brian Depauw i jego pasażerowie w chwili wybuchu znajdowali się ok. 400 metrów od helikoptera. Nie mieli szans, by do niego dotrzeć, zaczęli więc uciekać w stronę plaży. Dwoje turystów i Brian zanurkowało w morzu. Zapanowała ciemność, do wody posypał się grad kamieni.
Pasażerowie i załoga Phoenixa z przerażeniem obserwowali to, co działo się na wyspie. Toksyczne opary wystrzeliły najpierw w górę, a potem przykryły cały ląd. Zrobiło się przeraźliwie gorąco. Kiedy po dwóch minutach wulkan się uspokoił i opadł pył, ich oczom ukazał się przerażający widok. Dziesiątki pokrytych popiołem i poparzonych ludzi siedziało albo leżało na ziemi. Nikomu nie udało się wyjść bez szwanku po zetknięciu z powietrzem o temperaturze 200 stopni.
Załoga natychmiast skierowała się do brzegu, by zabrać poszkodowanych, z których wielu było w krytycznym stanie. Wkrótce łódź była pełna i ruszyła w drogę powrotną. Na Whakaari został jeden z członków załogi, Paul Kingi, który rozpoczął poszukiwania reszty ocalałych. Kierując się w głąb wyspy, Kingi zobaczył idącego w jego stronę pokrytego popiołem człowieka. Był to Jesse Langford.
– Czułem mrowienie w całym ciele – opowiadał później chłopak. – Odwróciłem się, żeby zobaczyć, co się dzieje z moimi rodzicami. Mama leżała twarzą w dół. Nie ruszała się, nic nie mówiła. Tata siedział na ziemi i próbował zdjąć z twarzy maskę przeciwgazową. Nigdzie nie widziałem siostry. Jesse miał poparzoną całą powierzchnię ciała, ale udało mu się dotrzeć do Paula. Drugą łodzią został przetransportowany na brzeg.
Gwałtowną erupcję na wyspie widać było na lądzie w turystycznej miejscowości Whakatane. Trzech pilotów helikopterów – Tim Barrow, Mark Law i Jason Hill postanowiło ruszyć na pomoc. W przeciwieństwie do łodzi ratowniczych, które potrzebowały półtorej godziny, żeby dotrzeć na miejsce, helikoptery mogły znaleźć się tam w ciągu 20 minut. Mark Law doleciał jako pierwszy. Zobaczył, że na ziemi ktoś siedzi i błyskawicznie zorientował się, że jest tam więcej ofiar. Konieczne było wprowadzenie większych sił do akcji ratunkowej.
Z pobliskiego Auckland do Whakatane nadleciały śmigłowce ratownicze, jednak władze nie zgodziły się wysłać ich na wyspę. Uznano, że jest to zbyt niebezpieczne, bowiem wulkan w każdej chwili mógł wybuchnąć ponownie. Mark, Tim i Jason zostali pozostawieni sami sobie. Zabrali tych, których udało im się odnaleźć żywych, i ruszyli w drogę powrotną.
W wyniku erupcji na Białej Wyspie zginęło osiem osób. Kolejne zmarły w szpitalu. Łączna liczba ofiar wyniosła 22. Ciał siostry Jesse Langforda i przewodnika Haydena Ipeni nigdy nie odnaleziono.
Maggie Sawicka