Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
piątek, 4 października 2024 18:22
Reklama KD Market

Michał Listkiewicz o finale marzeń, historycznym wyróżnieniu polskich arbitrów, geniuszu Messiego i drugiej szansie dla Michniewicza (wywiad)

Z Michałem Listkiewiczem, byłym prezesem Polskiego Związku Piłki Nożnej i sędzią piłkarskim rozmawia Dariusz Cisowski

32 drużyny podzielone na osiem grup, 64 mecze, 172 gole, najwięcej w historii mundiali, które na ośmiu stadionach w pięciu miastach Kataru obejrzało ponad 3. 5 miliona widzów, co daje średnią 53 tysiące na mecz. Jakie były zakończone w niedzielę mistrzostwa świata? Czy wygrana Argentyny była zaskoczeniem, a awans Polski po 36 latach do ⅛ finału sukcesem?

- Dariusz Cisowski: co pan najbardziej zapamiętał z tych mistrzostw?

- Michał Listkiewicz: bezsprzecznie finał. Aż trudno powstrzymać się od pompatycznych określeń. To był finał marzeń i chyba najlepszy mecz w historii o najcenniejsze piłkarskie trofeum na świecie. Coś metafizycznego, najpiękniejsza historia, jaka mogła się zdarzyć. Było w nim wszystko. Gole, dramaturgia, zwroty akcji, emocje do samego końca. Do tego bezpośredni pojedynek gwiazd Lionela  Messiego i Kyliana Mbappe, które nie zawiodły.

- No i perfekcyjna postawa polskich sędziów Szymona Marciniaka, Pawła Sokolnickiego i Tomasza Listkiewicza. Pan był sędzią liniowym finału sprzed 32 lat. Teraz syn kontynuuje rodzinne tradycje i robi to tak, że pewnie duma rozpiera.

- Wtedy byłem sam, a teraz w finale wystąpił cały polski zespół sędziowski, bo przecież za ekipę VAR odpowiedzialny był Tomasz Kwiatkowski. Wielka duma, wielka radość, wielkie szczęście. Już nikt nie będzie mówił o klątwie Listkiewicza, że polski sędzia nie może dostąpić zaszczytu prowadzenia finału mundialu. Dla naszych arbitrów to było wielkie wyróżnienie i zaszczyt, wszak konkurencja była ogromna, a poziom niektórych arbitrów jest bardzo wysoki. Wszyscy wykonali tytaniczną pracę, by dojść do tego miejsca. I doszli, pozostawiając po sobie wspaniale wrażenie. Nie sposób nie zgodzić się z Howardem Webbem, który znany jest z powściągliwości w komplementowaniu. Tym razem wyłamał się, twierdząc, że był to najlepiej sędziowany finał w całej historii mistrzostw.

- Kto był pana faworytem do mistrzowskiego tytułu?

- Nie ukrywam, że stawiałem na Brazylię. Gdyby zdobyła mistrzostwo, byłoby to i piękne i symboliczne, bo przecież na pewno zostałoby ono dedykowane zmagającemu się z ciężką chorobą Pelemu. Niestety nie udało się, trochę na własne życzenie. Powiodło się natomiast Argentynie, która również była w moim wąskim gronie pretendentów, co w licznych wypowiedziach podkreślałem i to nie tylko ze względu na wartość Messiego. Mieli bramkarza, który w decydujących momentach był bezbłędny, agresywnych obrońców, Angela Di Marię, wspomagającego w ataku Messiego. Zobaczyliśmy w Katarze Argentynę świetnie poukładaną, wiedzącą, czego chce i do czego dąży. Wprawdzie przegrała  z Arabią Saudyjską, ale to się niekiedy zdarza, szczególnie w meczach inauguracyjnych. Jestem przekonany, że w kolejnych dziesięciu potyczkach z udziałem tych drużyn, za każdym razem Argentyna schodzić będzie z boiska w roli zwycięzcy.

- Francja w meczu finałowym była o krok od powtórzenia sukcesu sprzed czterech lat…

- I to jest jej wielki sukces. Grała bez kilku kluczowych piłkarzy, w tym Karima Benzemy. Pokazała jednak, jaki drzemie w niej personalny potencjał. Pewnie mogłaby wystawić dwie jednakowo dobre drużyny. W końcówce finałowego meczu złapała kontakt, w ostatnich sekundach dogrywki mogła nawet przechylić szalę. Ostatecznie nie dała rady. Szkoda tylko, że nie potrafiła się pogodzić z porażką. Zdejmowanie medali podczas dekoracji, absolutnie niezrozumiałe pretensje do sędziów, trochę zmąciło doskonałe wrażenie, jakie pozostawiła po sobie na boisku, nie tylko w finale, również w spotkaniach z Anglią i Marokiem.

- Mówiąc o objawieniach turnieju, jednym tchem wymienia się wspomniane Maroko. Zespołów, które dodały kolorytu mundialowi, które pokazały ofensywny, widowiskową futbol było więcej.

- I bardzo dobrze. To świadczy, że w światowej piłce nożnej coś się zmienia, że dominacja Europy i Ameryki Południowej, która staje się nieco nudna, powoli ulega zachwianiu. Maroko, które wysłało do domu faworyzowane Belgię, Hiszpanie i Portugalię, a w meczu półfinałowym z Francją było o krok od kolejnej sensacji, pokazało, że nie ma żadnych kompleksów. Podobną postawę zaprezentowało kilka innych zespołów. Japonia, Korea Południowa, pozostałe kraje afrykańskie, przed rozpoczęciem mundialu miały być dostarczycielami punktów, a okazało się, że z faworytami walczyły jak równy z równym. Myślę, że za cztery lata w USA, Kanadzie i Meksyku będziemy świadkami ich jeszcze bardziej spektakularnych dokonań. Na szczęście futbol odzyskał swoje ofensywne piękno. Tylko taki styl ma szanse na sukcesy i poparcie kibiców. Fani muszą mieć widowisko i w Katarze takich nie brakowało.

- Kto był największą indywidualnością turnieju?

-  Messi. To nie podlega żadnej dyskusji i najmniejszej wątpliwości. Jest piłkarzem kompletnym, nie ma w tej chwili lepszego od niego. Duże wrażenie zrobił Mbappe, nie tylko dlatego, że strzelając osiem goli, został królem strzelców. Imponował także kosmiczną szybkością, którą odbierał obrońcom ochotę do gry. No i nasz Wojciech Szczęsny. To dzięki jego niesamowitym interwencjom udało nam się po 36 latach wyjść z grupy. Bez niego byłoby to absolutnie niemożliwe.

- Jednak styl, w jakim to osiągnęliśmy, nie wzbudził entuzjazmu i nie wszystkim przypadł do gustu.

- Każdy chciałby, żebyśmy wygrywali lub nawet przegrywali, ale w dobrym stylu. Ja również. Niestety tego o tej reprezentacji powiedzieć nie mogę. Cieszymy się, że po 36 latach awansowaliśmy do ⅛ finału, ale czy to taki wielki sukces?. Najbardziej zapamiętam dwie naprawdę dobre połowy. Drugą z Arabią Saudyjską i pierwszą z Francją. Czyli na osiem rozegranych połówek, zaledwie dwie. Mało, bardzo mało. W mojej pamięci pozostaną też wspomniane już wspaniałe interwencje Szczęsnego, nasze strzały w słupek i poprzeczkę, akcja Lewandowskiego, gdy odebrał rywalowi piłkę i zdobył swoją pierwszą mundialową bramkę. Zapamiętam również  powrót reprezentacji z Kataru. W 2002 roku przegraliśmy w Korei Południowej, ale wróciliśmy wszyscy jednym samolotem i wyszliśmy do kibiców, odpowiadaliśmy na pytania dziennikarzy, choć wynik był gorszy niż obecnie. Teraz była tylko połowa kadry. Skoro razem wyruszyli, to w takim samym składzie powinni też wrócić. Po co było ciągnąć tam rządowy samolot? Dla kilkunastu piłkarzy, działaczy i kucharza, którzy po wylądowaniu na wojskowym lotnisku opuścili go bocznym wyjściem. Misja powinna się zakończyć spotkaniem z kibicami, którzy wielokrotnie już udowodnili, że są z tą drużyną na dobre i na złe. 

- Będąc przez dziewięć lat prezesem Polskiego Związku Piłki Nożnej, dokonywał pan wyboru selekcjonerów reprezentacji.  Były powołania, ale także i odwołania. Co by pan zrobił teraz w sprawie Czesława Michniewicza, będąc na miejscu Cezarego Kuleszy?

- Pamiętam, kiedy zrezygnował z funkcji selekcjonera Zbigniew Boniek, musiałem szybko znaleźć jego następcę. Prezes Kulesza też był w podobnej sytuacji, gdy nagle kadrę opuścił Paulo Sousa, ale sobie poradził. Myślę, że najważniejsze jest w tej chwili wyjaśnienie wszystkich pozaboiskowych kwestii związanych z zespołem. Czy dzielenie tych nieszczęsnych premii, konflikty wewnątrz zespołu, niedomówienia, to tylko płotki, czy rzeczywiście coś na rzeczy? Rozpamiętywanie teraz, czy można było w Katarze osiągnąć więcej, w lepszym stylu, przyjemniej dla oka, nie ma już większego sensu. Fakt, szału nie było, ale też nie było katastrofy, takiej jak w przypadku Niemców i Belgów. Jeżeli trener Michniewicz przedstawi sensowny plan pracy z reprezentacją na dwa kolejne lata, to ja bym dał mu drugą szansę, tym bardziej że wygranie grupy eliminacyjnej Euro 2024, w której naszymi rywalami są Czechy, Albania, Wyspy Owcze i Mołdawia, nie będzie większym wyzwaniem.

- Dziękuję za rozmowę.


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama