Ocknęli się wśród fragmentów płonącego wraku, odoru palonych ciał, jęków umierających ludzi. Niektórzy wciąż przypięci do fotela lotniczego, inni dryfujący na szczątkach samolotu po oceanie. Poparzeni, oślepieni paliwem lotniczym, ale nadal żywi. Szczęściarze, gdyż jako jedyni wymknęli się śmierci…
11 dni w dżungli
Juliane Koepcke nie dość, że przeżyła katastrofę lotniczą, to zrobiła to w stylu ekstremalnym. Była jedną z 92 pasażerów peruwiańskiego lotu 58 LANSA, który 24 grudnia 1971 roku rozpadł się w powietrzu po uderzeniu pioruna. 17-latka leciała z matką do Panguana, by spędzić Boże Narodzenie z ojcem.
Lot miał trwać 55 minut. Od początku na pokładzie panowała nerwowa atmosfera. Nad Peru nadciągała potężna burza, opóźniająca start. W końcu po siedmiu godzinach maszyna oderwała się od ziemi. Niecałe 30 minut po starcie, nad częścią dżungli amazońskiej samolot wleciał w burzowe chmury. Turbulencje były tak ogromne, że na głowy pasażerów spadały bagaże. Nagle w kadłub uderzył piorun. Maszyna rozpadła się w powietrzu na kawałki.
Juliane spadła z wysokości ponad 3 kilometrów w sam środek amazońskiej dżungli. Ocknęła się dopiero następnego dnia. Wciąż przypięta do siedzenia pasami. Wokół dostrzegła fragmenty wraku samolotu i ciała pasażerów. Niektórzy, jak ona, byli wciąż przypięci do foteli. Siła uderzenia była tak potężna, że kilku pasażerów wbiło się głowami w ziemię. Sama Juliane miała o dziwo minimalne obrażenia, ranę na ramieniu i złamany obojczyk. Potem sugerowano, że szczególny kąt, pod jakim spadł jej fotel, uratował życie dziewczyny.
Czuła, że ratownikom długo zajmie dotarcie do miejsca katastrofy w środku amazońskiej dżungli. Bała się czekać. W sukience i jednym bucie ruszyła w poszukiwaniu pomocy. Szła w dół rzeki przez 11 dni. W trakcie wędrówki w otwartej ranie na jej nodze zalęgły się owady. – Widziałam krokodyle na brzegu, ale byłam spokojna – opowiadała. W końcu dotarła do wioski. Stamtąd wycieńczoną nastolatkę przewieziono do szpitala.
Płacz w zgliszczach
Chanayuth Nim-Anong nie pamięta katastrofy. Tajlandczyk miał zaledwie 14 miesięcy, gdy 3 września 1997 roku samolot, którym leciał z mamą do Kambodży, rozbił się podczas lądowania w Phnom Penh. Stary radziecki Tu-134 wpadł w poślizg na polach ryżowych niedaleko pasa startowego. Eksplozja zniszczyła całą maszynę oprócz kadłuba.
Początkowo ekipy ratunkowe były pewne, że wszyscy zginęli. Ktoś usłyszał jednak cichy płacz dziecka dochodzący ze zgliszczy. Był nim Chanayuth, jedyny ocalały spośród 66 ofiar katastrofy. Jego matka nie miała tyle szczęścia, zginęła w płomieniach.
Na lotnisku na rodzinę czekał ojciec chłopca. Był pewny, że syn nie przeżył. – Ale zobaczyłem, jak ktoś niósł mojego syna na rękach – wspominał wzruszony. Stan dziecka był zdumiewająco dobry. Miał jedynie kilka otarć i złamaną nogę. Wkrótce wypisano go ze szpitala i wrócił z ojcem do Tajlandii. Dziś Chanayuth ma 26 lat. Uważa, że jego ocalenie nie było przypadkiem, tylko darem z nieba.
Koszmar nad oceanem
Bahia Bakari miała 12 lat, gdy wsiadła w Paryżu na pokład Airbusa jemeńskich linii lotniczych. Był 29 czerwca 2009 roku. Dziewczyna wraz z matką leciała na wakacje na Komory. Nawet fakt, że samolot cuchnął, a w środku Francuzki dostrzegły muchy, nie psuł im letniego nastroju. Lot przebiegał spokojnie aż do podejścia do lądowania. Samolot wpadł nagle w silne turbulencje. Bahia pomyślała, że to normalne. Chwilę później, o 1.50 w nocy maszyna spadła do Oceanu Indyjskiego, rozbijając się na kawałki.
– Poczułam coś w rodzaju porażenia prądem. Ocknęłam się już w wodzie – opowiadała Francuzka. Ledwo pływała, nie miała kamizelki ratunkowej, a wokół panowały egipskie ciemności. Jakimś cudem zawisła na fragmencie wraku samolotu. Paliwo zmieszane z solą paliło jej oczy, gardło, płuca i żołądek. Rano, po 9 godzinach, wycieńczoną dziewczynkę odnalazł statek. Miała złamaną miednicę, obojczyk, oparzenia i obrażenia twarzy. Bakari od razu zabrano do Francji rządowym odrzutowcem.
Dopiero tam dowiedziała się, że była jedyną ocalałą spośród 153 pasażerów. W szpitalu odwiedził ją ówczesny prezydent Francji, Nicolas Sarkozy. W 2010 roku 13-latka wydała wspomnienia pt. Jestem Bahia, cudowna dziewczyna, w której opisała tragedię. Podobno Steven Spielberg chciał nakręcić film na podstawie tej książki, ale Bahia uznała, że byłoby to dla niej traumatyczne przeżycie.
Uratowana przez deszcz
„Dlaczego ja?” – pytała samą siebie Anette Herfkens. Przeżyła makabryczną katastrofę lotniczą, po czym, pokiereszowana, przetrwała ponad tydzień sama w dżungli. Ranna, przy wraku samolotu, bez żywności.
Holenderka z narzeczonym leciała na wakacje. 14 listopada 1992 roku Jak-40 wystartował z lotniska Ho Chi Minh w Wietnamie. Lot miał trwać niecałą godzinę. Na pokładzie oprócz 31-letniej Anette znajdowało się 24 pasażerów i 5 członków załogi. Nad okolicą przechodził właśnie cyklon. Samolotem wstrząsały silne turbulencje. Kiedy znalazł się nad górami, zaczął się chybotać i spadł, rozbijając się w puszczy.
Anette ocknęła się pośród spalonych części samolotu i zwęglonych ludzkich ciał. W oddali słyszała przeraźliwe krzyki rannych pasażerów. Postanowiła walczyć o życie. Wiedziała, że jeśli podda się rozpaczy, straci resztkę sił, a łzy spowodują, że będzie bardziej spragniona. – Zaakceptowałam rzeczywistość. Myślałam o przetrwaniu – wyznała. Z Hanoi wysłano wkrótce śmigłowiec ratunkowy. Ale i on rozbił się w górach, a w katastrofie zginęła cała załoga.
Mijały godziny, potem dni. Krzyki rannych pasażerów ucichły. Mimo licznych obrażeń ciała Anette nie traciła nadziei. Gasiła pragnienie gromadzoną deszczówką, która bezspornie uratowała jej życie. Kiedy po ośmiu dniach na miejscu pojawiły się ekipy ratunkowe, była jedyną ocalałą. Przyznała, że katastrofa podzieliła jej życie na dwie części. Przed i po tragedii.
Joanna Tomaszewska