Bogna Solak – twórczyni niedoścignionej przez konkurencję polskiej marki jakości i prestiżu Oak Mill Bakery, twarda szefowa i dusza artystyczna, która daje wolność dzieciom i z radością, przechodząc na emeryturę, oddaje stery w firmie…
Tatiana Kotasińska: – Pyszne Oak Mill Bakery zostało zakupione 15 kwietnia 1986 roku jako połowa francuskiej firmy cukierniczej. Jakie były początki tworzenia się wielkiej polskiej marki?
Bogna Solak: – Przez ponad 20 lat czułam oddech na swoich placach tej drugiej części odkupionej firmy, bo jej właściciele byli wszędzie tam, gdzie my się pojawiliśmy i proponowali cenę o 10 centów niższą. Nie zbliżali się nawet do jakości naszych wyrobów, a po 25-latach FDA usunęło ich z rynku, bo przez złe przechowywanie produktów zatruli wiele osób na dużej imprezie. Na początku nie mieliśmy polskiej klienteli, więc musieliśmy na oknach w sklepach napisać: „mówimy po polsku”. Uwielbiali nas rosyjscy Żydzi i inne nacje emigrantów. Gdy robiłam im słodkie stoły, to straciłam rachubę, czy to moi dobrzy znajomi, czy klienci. Od początku specjalizowaliśmy się w europejskich wypiekach i bardzo powoli wprowadzaliśmy polskie ciasta. Nie mieliśmy pojęcia, że z czasem staniemy się czołową polską marką w Illinois.
Rozwijaliście się w głównym sklepie w Niles, aż pojawiło się 7 lokalizacji i fabryka słodkości…
– Ciągle było za mało miejsca, przenieśliśmy się więc na drugą stronę ulicy, gdzie sklep w Niles przy 8012 N. Milwaukee istnieje do dzisiaj. Ludzie lubią parking przed sklepem, więc rozrastaliśmy się, zajmując miejsce trzech firm sąsiadujących, w sumie pracowało tam 120 osób. Toczyła się też wojna z burmistrzem Niles – panem, który obecnie siedzi w więzieniu, a któremu wtedy wszystko przeszkadzało. Nie lubił nadmiaru pracowników ani samochodów. Gdy był tłusty czwartek, policja nas trochę osaczała i pilnowała, aby samochody klientów parkowały prawidłowo.
Co od początku zapewniło wam klientów?
– Od zawsze robiliśmy torty europejskie, o jakości zupełnie innej niż amerykańskie, bo ze składników, które trzeba sprowadzić z Europy. Ciekawostką było to, że gdy zdarzyło się, iż pracownik omyłkowo zapakował inny tort, klient nigdy nie powiedział, że ten inny mousse był niesmaczny – jakość się zawsze obroni.
Ale jakość kosztuje, chciała Pani aż tyle inwestować?
– U nas torty są obsypane orzechami lub czekoladą z Belgii, Holandii lub Szwajcarii. Nie używamy produktów, które są kiepskiej jakości, to nas nie interesowało. Ta czekolada ostatnio podrożała o 76%. Używamy prawdziwej śmietany, jajka nie z proszku, starannie wybieramy najlepszej jakości cukier. Masło kiedyś sprowadzaliśmy nawet z Australii, bo lokalne musiały zawierać wypełniacze, gdyż się nie rozcierały. Nie dodajemy żadnych konserwantów i gdy nasze kołaczki pojawiły się w innych sklepach, tamci nie wierzyli, że zawierają tylko kilka składników. Bromide potassium wciąż używany jest w Ameryce do chleba, a jest już dawno zakazany w Europie, a nawet w Chinach. Sprawdziłam 17 mąk chlebowych, żeby tego konserwantu nie było.
Wróćmy do momentu decyzji o zakupie firmy…
– Miałam wtedy 39 lat, bardzo lubiłam gotować i znajomy biznesmen Bob (Austriak) namawiał mnie na kupno Oak Mill. Nie wiedziałam wtedy, że jestem w ciąży, bo kto by wtedy zwracał na to uwagę, więc się szybko zgodziłam. W piekarni był wielki obrotowy piec, który nie tylko nadawał się do wypieków, ale do prowadzenia firmy cateringowej. Zatrudniliśmy świetną pracownicę Niemkę i kilka osób, które potrafiły robić w firmie wszystko. Byliśmy takim zespołem, że nawet kierowcy umieli robić eklery. To były czasy innej etyki pracy. Ja sprzedawałam, pracowałam na produkcji, robiłam zamówienia i dostawy, a nawet remonty! Na początku mieliśmy wspólników, a później przejęliśmy biznes w całości, więc firma nigdy nie miała przestoju. Wszystko ruszyło jak burza, nagle pakowaliśmy na samochód dostawczy więcej, niż poprzedni właściciele zrobili przez cały tydzień.
Trafiliście w pewną lukę w rynku?
– Tak, w tamtym czasie było mało europejskich piekarni. Były tylko dwie inne popularne europejskie piekarnie-cukiernie. Teraz jest ich w Chicago więcej, bo właściciele nowych piekarni wykształcili się we francuskiej chicagowskiej szkole cukierniczej. Dziś trzeba tam zapłacić 30 tysięcy rocznego czesnego, aby zostać cukiernikiem. Obsługujemy już wszystkie nacje, ostatnio pojawia się coraz więcej młodych Hindusów. Uświadomiłam sobie, że ich rodzice już 30 lat temu byli naszymi klientami. Zawsze śmiałyśmy się z pracownicami, gdy wbrew tradycji hinduscy klienci koniecznie chcieli mieć alkohol w torcie.
Jest głośno o tym, że kilka innych polskich piekarni podrabia wasze firmowe produkty. Jak się z tym czujecie?
– Problemem jest nie tylko słynny tort gruszkowy, ale na przykład poznański, który ja po prostu wymyśliłam z nieżyjącym już piekarzem. Jedynym sposobem na tę sytuację jest ignorowanie, szkoda tracić na to czasu.
Czy w najśmielszych snach śniło się Pani, że staniecie się taką wielką marką, czy chcieliście mieć małą cukierenkę?
– Małą cukierenkę. A teraz prawie całe Chicago zna tort gruszkowy, a telewizja pokazuje nasze pączki i torty weselne czy 7-piętrowy tort na 200-lecie Stanu Illinois. Często sama stałam na drabinie, układając na nich kwiaty. Telewizja była u nas co roku, bo robimy 15 nadzień pączków i nadzienie wkładamy dopiero po upieczeniu, więc nie idziemy na łatwiznę. Sprowadzam z Europy kilka rodzajów samego nadzienia różanego do pączków.
Jest Pani z zachodniej Polski. Jaki był Pani dom?
– Pochodzę z Opalenicy pod Poznaniem. Prapradziadek Weymann przyjechał z Niemiec i miał charakter, był zarządcą majątków hrabiny Potockiej. Gdy miałam zaledwie 6 lat, dziadek Józef naturalnie uczył mnie biznesu. Gdy nie wystarczało mi kieszonkowe, kazał mi zbierać jabłka i rowerem zawozić do punktu skupu, gdzie wypłacano mi pieniądze. Chyba w tamtym momencie złapałam bakcyla biznesu. A pierwszy raz musiałam piec, gdy miałam 14 lat – na całą stypę po śmierci babci, gdyż mama była w żałobie…
Ale nie jest Pani cukiernikiem z wykształcenia, ani nie prowadziła Pani swojej firmy…
– Pracowałam w biurach, ale to mi wystarczało tylko na bułki, a ja jeszcze lubię szynkę. Jeździłam więc na targi do Budapesztu, Lipska i Brna, gdzie pracowałam jako tłumacz języka niemieckiego. W Poznaniu panowała zasada, że na to, co chcesz, musisz sobie zarobić oraz druga cecha bardzo przydatna w biznesie: „Porządek musi być”.
Jak dziewczyna z Polski, bez MBA, potrafiła zbudować taką prestiżową markę?
– Nie wiedziałam za wiele o cukiernictwie, czytałam i słuchałam ludzi, bo każdy ma jakąś wiedzę. Gadałam ze wszystkimi i byłam otwarta na ciągłe zmiany i sugestie klientów. Przyjemnie było poczuć, jak menedżerowie wykwintnego Drake Hotel przez sekundę nas kwestionowali, a potem bez końca podziwiali nasz słodki stół. Stworzyłam markę, bo zawsze byłam swoim klientem. Sprzedawałam to, co ja sama lubiłam zjeść, bo było dobre. To marka symbolizuje europejskie ciasta i torty z alkoholem, który nie ma służyć upiciu się, tylko pomóc w trawieniu tłuszczu. Czasem, jak idę przez produkcję i widzę piękno naszych tortów, to myślę: nieźle!
Czy marka Oak Mill w pewnym sensie reprezentuje Polonię, nadaje prestiżu imprezom?
– Tak! Klienci przyznają się, że jak robią ważne imprezy, to nie wypada im nie mieć wypieków od nas. A najbardziej nas reklamowały kobiety pracujące w domach Amerykanów, bo na święta ofiarowały im deser od nas.
Ściągała Pani artystów cukierników z Europy i jeździła na targi po całym świecie. To kolejna wielka inwestycja?
– Zostawiałam odchowane już dzieci i ciągle jeździłam na targi do Paryża, Lyonu, Hamburga, Düsseldorfu, Rimini. Całe dnie spędzałam na targach i byłam tak zmęczona, że wieczorami w paryskim metrze szłam boso, niosąc torby z katalogami. W Europie wszystko jest droższe, więc to była duża inwestycja. A do nas sprowadzałam prawdziwych francuskich mistrzów cukiernictwa i oni uczyli nas perfekcji…
Menedżerki Basia Baranowska i Dorota Daren opisują Bognę Solak: „Urodzona do biznesu, typowy szef, akceptuje tylko lojalność, uczciwość, pracowitość”. Nie była pani łatwym szefem?
– Nie byłam, ale byłam sprawiedliwa. Nigdy nie przyjęłam z powrotem do pracy ludzi, którzy sami, na własne życzenie, odeszli.
Nie przeszkadzało Pani, że się śmiali, że Bogna znów będzie nas straszyć zamknięciem firmy? Ma Pani dystans do siebie, prawda?
– Mam dystans, bo mówili na mnie „ruski czołg” albo że mnie nie widać, ale słychać!
Czy szef musi być dominujący, żeby być dobrym?
– Rozlazły szef dostaje szybko „nóż w plecy”, bo ludzie mają tendencję, aby kombinować w pracy. Woleliśmy kogoś nauczyć pracy od podstaw niż przyjąć kogoś pracującego w innych cukierniach, bo miewali złe nawyki. Szef ma zawsze rację, a jak nie ma – patrz punkt pierwszy. O rzeczach, na których się znam, nie ma ze mną dyskusji. W cukiernictwie jestem już taka dobra, że mogłabym uczyć, zresztą jestem zapraszana przez biblioteki i instytucje na wykłady. Na uniwersytetach każę studentom chować komórki, zanim zacznę mówić, a potem opowiadam o biznesie, żartuję i straszę, że w końcu trafią do domu starców, gdzie będą mieli happy hours z drineczkiem o 2 po południu.
Jest Pani choleryczką. Czy nie żałuje Pani czasem, że nie jest dyplomatką?
– Dzięki temu, że coś wykrzyczę, do dzisiaj żyję. Ostatnie lata gadam do sufitu, a nawet klnę i wyzywam, bo to daje ulgę. Nie poprowadzisz biznesu, jak nie przykręcisz śruby. Jeszcze w Poznaniu tak naklęłam do pierwszego sekretarza miasta na system, że jakimś cudem mnie nie zamknął w więzieniu. Wyjaśniłam mu, że skoro nie mogę kupić guzika, to cały system to fiasko.
Menadżerki znają szefową najlepiej, bo są z Panią kilkanaście lat. Basia Baranowska i Dorota Daren opisały jednoznacznie: „Zawsze jej się chce, liderka nie do zdarcia, kobieta instytucja”. Skąd taka życiowa witalność?
– Pewnie w genach. Już z przedszkola musieli mnie zabrać po 3 tygodniach, bo nie miałam ochoty spać w południe. Do dziś nie potrzebuję wiele spać.
Ale lubiła Pani aż tyle pracować?
– Nie przeszkadzało mi to, cały tydzień potrafiłam ciągnąć po kilkanaście godzin. I wszystko musiałam kontrolować, od dekoracji sklepów po zorganizowanie ośmiu słodkich stołów weselnych w weekend. Wszystkie lokalizacje sklepów były do niedawna otwarte przez 7 dni w tygodniu. Ale my za bardzo nie mieliśmy wyjścia, przecieraliśmy szlaki jako pierwsze pokolenie emigrantów, a firma stała się samorozkręcającą się maszyną. Ale dla dzieci już nie chcę takiego kieratu, dlatego chętnie wspieram i zastępuję Matthew – syna, który prowadzi firmę. Córka Alexandra zajmuje się stroną promocji i wizerunku w sieci. Wierzę, że dzieci wzniosą firmę na wyższy poziom nowoczesności.
Jaką była Pani mamą? Czy to prawda, że Alexandra spała w piekarni w pudełku na tort?
– Tak, a później w koszyku, w środku całej produkcji i mimo huku maszyn. Dzieci spały, gdzie się dało, choćby na moim futrze w restauracji pod stolikiem. Rzadko spały o normalnej porze, bo nie było u nas żadnego chodzenia na paluszkach.
Udawało się połączyć firmę z macierzyństwem?
– Ciężko było, bo dzieci nie lubiły niektórych opiekunek. Kiedy zastrajkowały, znalazłam wspaniałą Ewę, która potrafiła rozpieszczać dzieci i nas, więc byłam spokojna. W niedzielę nigdy nie pracowałam po tym, jak w soboty czułam się w obowiązku zadbać o imprezy zaprzyjaźnionych biznesów. Niedziele i wakacje to był czas poświęcony rodzinie.
Ale dzieci już nie były prowadzone twardą ręką?
– Nie, bo dobrze się uczyły i nie żałowałam na to pieniędzy. Ogólnie dałam im wolność do tego stopnia, że zdarzyło mi się nie odebrać ich na czas ze szkoły, bo jechałam w korkach z Niles do Palatine.
Matt potwierdził, że silna mama pozwoliła odciąć synowi pępowinę, ale twierdzi, że wciąż go traktuje jakby miał 12 lat…
– Nie ograniczam dzieci, ale bardzo pragnę wiedzieć, gdzie są, gdy podróżują.
Mąż odrobinę jakby w cieniu… Był dla Pani wsparciem?
– Trochę w cieniu, bo się bardzo różnimy. Włodek z wykształcenia jest inżynierem, a w firmie ogarnia wszystkie sprawy finansowe. Jego obowiązkiem było na przykład zainstalowanie kasy w nowej lokalizacji, podczas gdy ja działałam z kontraktorami, kupowałam sprzęt i wyposażenie. Zajmowałam się nie tylko produkcją, ale też wiedziałam, jak wybudować nową lokalizację. Gdy budowaliśmy ten dom, to napisałam w kontrakcie, że mogę przychodzić na budowę codziennie. Denerwowała mnie niepunktualność męża, więc w końcu zaczęłam wyjeżdżać na imprezy sama, a Włodek dojeżdżał. Do dzisiaj jest naszym finansowym i po krakowsku jest bardzo oszczędny.
Przyjaciółka Grażyna Manejkowska podkreśla Pani prawdziwość, pielęgnowanie więzi, tradycji i zamiłowanie do imprez.
– Każda okazja jest dobra, żeby zrobić party. Mamy tu rodzinę ze świadomego już wyboru, czyli wspaniałych przyjaciół. W Boże Narodzenie bywa u nas 50 osób i zawsze gotuję sama, bo jestem lepszym kucharzem niż piekarzem. Gotowanie na kilkadziesiąt osób mnie nie przeraża – nie lubię tylko zmywać!
Działa Pani społecznie w Darze Serca, PAA i PASO. Robi to Pani dla przyjemności czy dla dobra firmy?
– Lubię działać i pomagać, zawsze sprawiało mi to przyjemność. Ludzie często nie rozumieją, że w zarządach tych organizacji się nie zarabia, tylko co roku należy wnieść wkład finansowy.
W domu, który wygląda jak muzeum sztuki, na pierwszym planie wyłania się Pani kreatywność…
– Lubię malarstwo polskich twórców i kolekcjonuję szkło artystyczne, które przywożę z podróży. Jestem tak kreatywna, że nie usiedzę spokojnie, bo nie chcę marnować czasu… Jedna managerka mówi, że teraz nie ma już tego mojego kreatywnego powiewu w firmie. Ale ja wierzę w dzieci. Mateusz już rozumie, że jak robi ciasto, to jego konsystencja zależy nawet od pogody i też go to wszystko bardzo kręci.
Czy to prawda, że w Pani domu powstała produkcja nalewek?
– Parę lat temu zrobiłam wraz z moją ,,gorzelną Ewą L.” aż 2000 butelek nalewek o piętnastu smakach i były tak udane, że wszystkie zniknęły! Współpracujące z nami hotele dostawały nalewki jako prezenty na święta, bo mam zasadę, że nikomu nigdy nie dałam łapówki – albo chcieli kupować nasze wyroby, albo nie. Warto rozumieć, że prezent w postaci nalewki wymaga ogromu pracy. Oprócz nalewek robię też kiszone ogórki, a moja inna pasja to ogrodnictwo i podróże!
Miała Pani poważne problemy ze zdrowiem. Jak one na Panią wpłynęły?
– Miałam guza na rdzeniu kręgowym 21 lat temu i byłam operowana. A cztery lata temu miałam guza w głowie i przewracałam się, więc mi go usunęli i zaaplikowali radiacje. Teraz czuję się dobrze i przechodzę na emeryturę. Nie z powodu zdrowia, lecz dzieci chciały mnie chronić i odsunęłam się od pracy podczas pandemii. Zawsze ignorowałam problemy zdrowotne. Przed operacją weszłam na Mont Blanc, nie zdradzając całego kontekstu nikomu.
Czego życzyć Pani na kolejny okres życia, na zasłużonej emeryturze?
– Zdrowia i abyśmy wszyscy mogli już podróżować bez ograniczeń covidowych. I radości z tego, że mogę teraz robić to, na co mam ochotę! Czasem rano się dziwię: kurcze, nie muszę iść do piekarni ani odbierać telefonu. Przez lata musiałam odebrać każdy telefon, nawet jak bardzo mi się nie chciało. Teraz wielu rzeczy i zachowań już nie toleruję, bo teraz już nic nie muszę! I nie muszę nawet zakładać szpilek.
A zatem życzę Pani pięknego czasu na emeryturze. Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała: Tatiana Kotasińska